Najbardziej wpływowa kobieta w świecie mody wchodzi do biblioteki ambasady Stanów Zjednoczonych w Madrycie. Wygląda elegancko i nieśmiało. Ma na sobie sukienkę Gucci oraz jej znak rozpoznawczy, okulary przeciwsłoneczne Chanel. Uczesana jest na charakterystycznego dla siebie boba. „Anna ma tylko kilka minut” – ostrzega mnie jeden z jej asystentów.
Jest więc dla mnie miłą niespodzianką, gdy Anna Wintour, potężna redaktor „Vogue’a”, siada w, jednocześnie, skromny oraz subtelny sposób i zdejmuje okulary, ukazując swoje zaciekawione niebieskie oczy. Podczas trwania naszej rozmowy bezustannie się uśmiecha i z chęcią opowiada nie tylko o tym, jak skutecznie wykonuje swoją pracę w zmieniającym się z prędkością światła świecie dziennikarstwa, ale również o tym, jak Hiszpania może stać się bardziej rozpoznawalna w świecie międzynarodowej mody. Co więcej, ani razu nie spogląda na swój mały, złoty zegarek, a rozmowa toczy się dłużej, niż zaplanowano.
Wintour nie była w Hiszpanii od kilku lat. Pomimo napiętego grafiku, przyjęła zaproszenie Jamesa Costosa, ambasadora Stanów Zjednoczonych. Udało jej się wpasować tę wizytę pomiędzy pokazy mody w Mediolanie i Paryżu. Przed wywiadem zdążyła już porozmawiać ze studentami mody oraz spotkać się z kilkoma z najlepszych hiszpańskich projektantów.
- Jakie wrażenie wywierają na Pani hiszpańscy projektanci?
- Myślę, że potrzebują pomocy przy budowie swojego biznesu w wymiarze globalnym. Wydają się być trochę naiwni jeśli chodzi o podejście do promocji nowej marki; część z nich myśli też o wyjeździe do Paryża, Londynu albo Nowego Jorku. Chyba martwią się, że Madryt i tutejszy fashion week nie przyciągają dostatecznej uwagi.
- Czy widzi pani dużo wpływów hiszpańskich w międzynarodowej modzie?
- Tak, na przykład w pokazywanych w Nowym Jorku kolekcjach na ten sezon: Petera Copinga dla Oscara de la Renty, a także Michaela Korsa, czy Proenza Schouler. Wielu nawiązuje do Hiszpanii, ale w nowoczesny sposób, bez skojarzeń z torreadorem. Chciałabym zobaczyć, że Hiszpania z tego korzysta, ponieważ myślę, że na świecie jest dużo sympatii, podziwu i szacunku dla hiszpańskich wartości.
- Co trzeba zrobić, żeby hiszpańska moda stała się bardziej zauważalna?
- Myślę, że tutejszemu fashion weekowi towarzyszyło poczucie dezorganizacji, tyczy się to też wsparcia dla młodych projektantów. Wiadomo, że jest tutaj dostatecznie dużo bogatych firm, które mogłyby sponsorować tę imprezę i pomóc. Trzeba to jednak zrobić porządnie, nie wystarczy po prostu zamieścić swoje logo.
- Kto mógłby pomóc hiszpańskim projektantom mody?
- Przeważnie działa to tak, i jest to najlepszy sposób: jeśli na miejscu masz organizację, wszystkie firmy, sklepy, Zary tego świata, projektantów, którzy odnieśli sukces, wtedy idziesz i zbierasz pieniądze, no i do tego musisz mieć talent, którym możesz wesprzeć młodych projektantów. Jeśli masz jednego albo dwoje ludzi, sytuacja się komplikuje, bo oni mogą mieć inne plany. Ale jeżeli ten cały przemysł dobrze prosperuje, a do tego wpiera go rząd i prasa, wtedy pojawia się szansa na sukces.
- Czy według Pani hiszpańska moda i jej projektanci są w wystarczającym stopniu znani za granicą?
- Są trochę rozpoznawalni, ale to nie jest taka grupa, jak te z Paryża, Londynu, czy Nowego Jorku. Nie mam zamiaru krytykować, ani mówić, że to wina talentu albo tutejszych projektantów – po prostu myślę, że nie mają odpowiedniego wsparcia ani możliwości potrzebnych młodym ludziom w dzisiejszym świecie. Dla Hiszpanii to poważna sprawa. Oczywiście, wiem, że sytuacja ekonomiczna nie była tutaj ostatnio najlepsza, ale skoro to się zmienia i sprawy zaczynają wyglądać dużo bardziej optymistycznie, można się zastanawiać, czy jest to wyzwanie, jakiego chcieliby się podjąć.
Wintour wie, o czym mówi: jej przykład to Amerykańska Rada Projektantów Mody (ang. Council of Fashion Designers of America), wysoce skuteczne lobby prowadzone przez projektantkę Diane von Fürstenberg, w zarządzie którego zasiadają tytani świata mody, jak Michael Kors, Vera Wang, Marc Jacobs, Tommy Hilfiger czy Ralph Lauren. W 2003 roku Vogue i Rada zjednoczyły siły, by przyznać nagrodę w wysokości 400 tysięcy dolarów najlepszemu młodemu talentowi oraz 150 tysięcy dolarów każdemu z dwójki finalistów. Obecnie rozmawia z Costosem o sprowadzeniu amerykańskich projektantów do Hiszpanii.
- Jak Pani sądzi, czy taka rada zadziałałaby w Hiszpanii?
- Wiem, że zadziałała w Wielkiej Brytanii, która, szczerze mówiąc, osiem albo dziewięć lat temu była w rozsypce. Wtedy zmieniło się przewodnictwo w tamtejszej radzie. Samantha Cameron [żona premiera Davida Camerona] bardzo się zaangażowała. A może to była zasługa królowej. To jest biznes, ale wszyscy wydają się temu przeczyć, jakby, wie pan...
Nie kończy zdania, woli nie marnować czasu na rozmowy z ludźmi, którzy nie rozumieją potencjału przemysłu modowego. Możliwości stojące przed Hiszpanią, która otwiera sklepy na całym świecie, są oczywiste. Costos, obecny na wywiadzie, podkreśla potencjał tego kraju:
- Hiszpania wychodzi z kryzysu finansowego. Mamy tutaj 4 tysiące firm zajmujących się modą, które zatrudniają 90 tysięcy ludzi. Większość tych firm ma tylko po kilku pracowników. To 4 miliardy obrotu krajowego, a wartość eksportu tylko w pierwszej połowie tego roku wyniosła 12 miliardów. To wielki zastrzyk dla gospodarki. Rząd musi wspierać takie działania, a biznesy muszą się organizować, by mogły powiedzieć, że tworzą wartość, kreują miejsca pracy i pomagają wyprowadzić państwo z kryzysu.
Moda to biznes. Biznes musi pomóc modzie, a rząd powinien chronić przemysł modowy. To lekcje Wintour, powtarzane na okrągło z determinacją, która doprowadziła ją do sukcesu na szczeblu międzynarodowym.
Wintour, urodzona w Wielkiej Brytanii w 1949 roku, dołączyła do redakcji pisma „Harper’s & Queen” w wieku 20 lat. W połowie lat 70. przeprowadziła się do Nowego Jorku, by pracować przy amerykańskim wydaniu tego magazynu, „Harper’s Bazaar”. W 1983 przeszła do „Vogue’a”, szybko stając się szefową brytyjskiego wydania. Następnie, po powrocie do Nowego Jorku, krótko pracowała w redakcji „House & Garden”. W 1988 stanęła na czele amerykańskiego „Vogue’a”.
Od tamtego czasu zachwyca łamaniem konwencji, mieszaniem haute couture z modą codzienną oraz tym, że okładki poświęca celebrytom. Dekadę po objęciu stanowiska redaktor naczelnej, podczas gdy Stany Zjednoczone żyły romansem Billa Clintona z Moniką Lewinsky, Wintour na okładkę zaprosiła żonę prezydenta, Hilary Clinton. Żona obecnego prezydenta USA, Michelle Obama, na okładce „Vogue’a” pojawiła się już dwa razy. Wintour, zdeklarowana demokratka, na fundację Obamów przekazała ponad pięć milionów dolarów (za „New York Times”). W kwietniu 2014 zdjęcia na okładkę zamówiła u Annie Leibovitz. Fotografia Kanye Westa i Kim Kardashian wywołała burzę w mediach społecznościowych.
- Czy praca z Kardashian i Westem była trudna?
- Wiedzieliśmy, że Kardashian na okładce zaszokuje każdego. Nie można tak robić za każdym razem, trzeba zachować równowagę pomiędzy bardziej tradycyjną okładką i czymś zaskakującym. „Vogue” musi wyznaczać te standardy. Nie można być i za bardzo do przodu, i za bardzo do tyłu. Trzeba wiedzieć, kiedy można sobie pozwolić na przekroczenie granicy.
- W Hiszpanii było o tym głośno.
- Niezwykłe było, że udało nam się utrzymać to w tajemnicy. Ludziom pokazywaliśmy inną okładkę i każdy myślał, że to ta prawdziwa.
- A Pani zmieniła ją w ostatniej chwili?
- Po prostu nikomu nie powiedzieliśmy. Muszę przyznać, że Kanye i Kim świetnie się zachowali. Siedzenie cicho nie zawsze wychodzi im tak dobrze, ale okazali szacunek, praca z nimi była fantastyczna.
Kariera Wintour usłana jest wyzwaniami. Zapytana, czy na okładce „Vogue’a” zamieściłaby zdjęcie transseksualisty, tak jak w lipcu uczyniło to „Vanity Fair” z Caitlyn Jenner, odpowiedziała, że w jej piśmie znalazł się już artykuł o transseksualnej modelce, Andreji Pejić.
- Szybko podjęła Pani również temat rasy…
- W moim pierwszym wrześniowym numerze umieściłam na okładce Naomi Campbell. Pamiętam, że w tamtych czasach musieliśmy przedstawiać projekt okładki zarządowi. Pokazałam im to zdjęcie i w pokoju zapanowała cisza. Nie mogli uwierzyć, że na okładce wrześniowego wydania zamieszczę czarnoskórą modelkę. Wtedy uznawali to za bardzo ryzykowne [wrześniowe wydanie jest najważniejszym w roku].
- Obecnie wielu ludzi nawołuje, by osoby starsze były bardziej widoczne w telewizji, w filmach i magazynach modowych. Czy myśli Pani, że trzeba się tym zająć?
- Nie myślę o tym. Proszę mnie posłuchać, Karl Lagerfeld ma 82 lata i jest największym geniuszem, jaki obecnie pracuje. Wszyscy spoglądają na niego jak na boga. Ralph Lauren jest po siedemdziesiątce i z sukcesami prowadzi wart miliard dolarów interes. Dla mnie to brzmi trochę negatywnie.
Po reelekcji Baracka Obamy chodziły słuchy, że Wintour może zostać ambasadorką Stanów Zjednoczonych w Wielkiej Brytanii. Zamiast tego w 2013 roku mianowano ją dyrektor artystyczną Condé Nast, grupy wydawniczej, która poza „Vogue’iem” zajmuje się też wydawaniem „Glamour”, „Vanity Fair” i „GQ”.
Wintour ma reputację trudnej szefowej. W 2003 roku jej była aystentka napisała książkę na temat swojej 10-miesięcznej pracy w „Vogue’u” pod tytułem Diabeł ubiera się u Prady [ang. The Devil Wears Prada], której główna bohaterka miała być wzorowana na Wintour. Film dokumentalny z 2009 roku, Wrześniowy numer [ang. The September Issue], nie pozostawił złudzeń co do wysokich wymagań, jakie Wintour stawia przed swoim zespołem. W pewnym momencie mówi: „Moda sprawia, że ludzie stają się bardzo nerwowi.”
Jej życie prywatne jest bezustannie analizowane przez plotkarskie media. Rozwód z psychologiem Davidem Shafterem w 1999 roku przez miesiąc nie schodził z pierwszych stron gazet. Od tamtej pory związana jest z teksańskim biznesmenem, Shelbym Bryanem.
Przy osobistym poznaniu, Wintour przejawia rozbrajające połączenie charyzmy i humoru. Gdy na premierze fimu Diabeł ubiera się u Prady zapytano ją o to co ma na sobie, odpowiedziała: „Pradę, oczywiście”. Jednym z najczęściej oglądanych materiałów na stronie internetowej „Vogue’a” jest błyskawiczny wywiad z zainteresowaną, w którym wyjawia, że wstaje o 5, na śniadanie wypija kawę ze Starbucksa i nigdy nie ubiera się tylko na czarno. „Gdzie kolor?”, pyta swoją pracowniczkę, która przynosi jej wieszak z ciemnymi ubraniami.
Wintour jest już kimś znacznie więcej niż po prostu redaktorką pisma modowego. Jest kluczową częścią procesu ugruntowania mody jako światowego przemysłu wartego miliardy dolarów, którego ukoronowaniem są pokazy mody w Nowym Jorku, Paryżu, Mediolanie i Londynie każdej wiosny i jesieni. Podobno jeden jej gest w trakcie pokazu może zakończyć czyjąś karierę. Przede wszystkim jednak znana jest z pomocy udzielanej młodym talentom w drodze na szczyt.
Amerykańskie wydanie „Vogue’a” wciąż króluje wśród światowych magazynów modowych, ale pod szefostwem Wintour musiało dostosować się do epoki cyfrowej. W 2014 roku wznowiła działalność strony vogue.com, której ilość odwiedzających w ciągu pierwszego roku wzrosła o 108 procent.
- Jak internet i media społecznościowe zmieniły Pani pracę?
- Praca wszystkich uległa zmianie, nie tylko w naszej branży. Oczywiście, dla nas to fantastyczna sprawa. Oznacza to, że możesz komunikować się ze swoim czytelnikiem na wiele różnych sposobów. Można też porozmawiać ze swoją publiką. To trwa dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, ale między innymi dlatego jest to takie ekscytujące. Kiedyś było się dużo dalej od czytelnika, szczególnie to uległo zmianie przez ostatnie parę lat.
- Myśli Pani, że Instagram, Twitter i Facebook zmieniły świat mody, który był bardzo piramidalny?
- Cóż, myślę, że rozgłos jest bardzo ważny, a trzeba pamiętać, że moda istnieje i funkcjonuje dzięki zmianie, obojętnie, czy jest to zmiana w kwestii projektanta, który nas emocjonuje, czy filmu, który widzieliśmy, czy jakiejś wystawy albo kandydata politycznego. Wie pan, tak wiele różnych czynników wpływa na świat, na którym żyjemy, że właściwie myślę, że „Vogue” w pewnym sensie pozostaje w tym zgiełku czymś w rodzaju cichego autorytetu.
- Ale okładka „Vogue’a” to wciąż okładka „Vogue’a”.
- Myślę, że bycie na okładce czy wewnątrz „Vogue’a” nadaje ci pieczęć autorytetu i rozpoznawalności. Ciekawie bywa, gdy rozmawiamy z modelkami, celebrytami, politykami, lub kimkolwiek innym – oczywiście, są podekscytowani tym, że piszemy o nich w Internecie czy w mediach społecznościowych, ale tak naprawdę chcą być w czasopiśmie. To nadaje pismu powagi i poczucia siły, a także wagi. Może dlatego, że to wszystko jest takie błyskawiczne, natychmiastowe, ale równie szybko znika. Tak, dostarcza ci to wiadomości, uwagi i rozpoznawalności, ale nie ma tej wagi co papierowa wersja.
Dzięki swojemu samozaparciu Wintour podniosła modę do kategorii sztuki. Centrum mody w nowojorskim Museum of Metropolitan Art nazwano jej imieniem. Zrobiono to ze względu na jej duże zaangażowanie w życie muzeum, którego wystawy modowe zawsze robią furorę. Dla przykładu, w 2011 roku muzeum zorganizowało retrospektywę prac bliskiego przyjaciela Wintour, brytyjskiego projektanta Alexandra McQueena, zmarłego rok wcześniej.
- Była Pani zaskoczona sukcesem tej wystawy?
- Nigdy nie widziałam czegoś takiego w muzeum, wie pan, tłumy ludzi na zewnątrz i kolejki dookoła. Wystawa cieszyła się taką popularnością, że w ostatni weekend jej trwania zdecydowaliśmy się nie zamykać muzeum. Około drugiej w nocy kolejka ciągnęła się do samego Central Parku. Często opowiadam tę historię, ale naprawdę zapadła mi w pamięć. Razem z Andrew Boltonem, kustoszem centrum kostiumowego, ostatniego dnia wystawy podpisywaliśmy katalogi. Ludzie ustawiali się w kolejce nawet po ten katalog. Była tam jedna czarnoskóra kobieta, myślę, że miała około 90 lat. Podeszła z katalogiem do podpisania. Bardzo ją przeprosiłam za to, że musiała stać w kolejce. Odpowiedziała mi, że stała w kolejce dziewięć godzin, żeby zobaczyć wystawę i zaczekałaby drugie tyle.
- Była Pani bardzo blisko z Alexandrem McQueenem.
- Tak, i oczywiście myślę, że ze strony muzeum bardzo właściwym posunięciem była organizacja tej wystawy, aby uczcić jego wybitny talent. Jego projekty zasługują na bycie w muzeum, są absolutnie niezwykłe, jego umysł był tak kreatywny i pomysłowy, że aż odrobinę szalony. Czasami aż trudno było w to uwierzyć, widząc go przy pracy patrzyłeś jak jego palce po prostu lecą po kurtce czy sukience, to było jak magik przy pracy.
Jedno z niedawnych wyzwań Wintour miało charakter biznesowy: Condé Nast przenosiło swoje biura z długoletniej siedziby na Times Square do One World Trade Center, najwyższego wieżowca w USA, wybudowanego w miejscu ataków z 11 września. To tylko cztery kilometry różnicy, ale dla wielu w redakcji to jak wyprawa na inny kontynent. Co więcej, było to niepopularne posunięcie: przeprowadzka z serca Manhattanu, miejsca wielkiej różnorodności, do korporacyjnego kompleksu przepełnionego finansistami w drogich garniturach.
- Jak Pani zespół adaptuje się do pracy w nowym miejscu?
- Myślę, że dla wielu to było trudne, ale to także część amerykańskiego ducha, ducha nowojorczyka – podnosisz się i idziesz dalej. Pierwszy dzień był trudny, ale to niesamowite co tam się dzieje. To jak nowe miasto. Prawie jakbyśmy nie byli na Manhattanie.
- Condé Nast i „Vogue” zawsze związane były z Times Square.
- Cóż, byliśmy wcześniej na Times Square i wcale nie było tak szykownie.
- Na pewno to była duża zmiana.
- Zmiana jest dobra.
Zmiana jest dobra. To nie tylko lekcja, ale osobista filozofia Anny Wintour, której kariera to jedna zmiana po drugiej, z jednym przyświecającym jej celem – moda musi być traktowana tak poważnie, jak na to zasługuje.
David Alandete
Źródło:https://elpais.com/elpais/2015/10/20/inenglish/1445355414_800285.html
Tłumaczenie: Marcin Gwiazda