Kurt Cobain - "Montage of Heck: The Home Recordings" Kurt Cobain - "Montage of Heck: The Home Recordings" Foto: Materiały prasowe
Bez desperackiego ataku sekcji rytmicznej, bez rozkręconych do oporu charczących wzmacniaczy, bez nieustannej emocjonalnej szarży – muzyczne szkice lidera Nirvany kapitalnie pokazują, jak rodziła się wyjątkowa stylistyka, a przy okazji także legenda jego zespołu.
Pojawienie się tej płyty było tylko kwestią czasu. Dokument "Montage Of Heck" na początku tego roku najpierw podbił publiczność filmowych festiwali, potem zwykłych kinowych bywalców, w końcu z hukiem trafił na mały ekran za sprawą stacji HBO. Zbierał wszędzie recenzje tak dobre, że aż żal było tego nie wykorzystać. A przecież było jasne, że jego twórcy otrzymali od rodziny nieżyjącego od dwóch dekad Cobaina zielone światło na przetrząsanie wszystkich jego archiwów i rzeczy osobistych. To, co świetnie pasowało do opowiadanej przez dokument historii (jak choćby dzienników Kurta, w których nie tylko zapisywał fragmenty tekstów piosenek, nad którymi pracował, ale też dawał upust swojemu niezwykłemu talentowi plastycznemu, zapełniając je odrealnionymi rysunkami) trafiło na taśmę filmową. To, co mogło stanowić jej ilustrację, znalazło się w jej ścieżce dźwiękowej. To wtedy dowiedzieliśmy się, że frontman Nirvany miał szczególną słabość do zabaw dźwiękiem, nagrywał praktycznie wszystko, co słyszał dookoła – fragmenty rozmów, programów telewizyjnych, reklam, ulubionych piosenek – po czym kleił z nich surrealistyczne brzmieniowe patchworki. To także wtedy światło dzienne ujrzała kapitalna nagrana przez niego w domu, tylko z towarzyszeniem gitary akustycznej, niedoskonała technicznie, ale mimo to kapitalna wersja piosenki Beatlesów "And I Love Her". Stonowana, niezwykle delikatna, wręcz rozczulająca, ale też znakomicie pokazująca, że Cobain rzeczywiście świetnie rozumiał muzykę Lennona i McCartneya.
Skoro wśród tych wszystkich pamiątek po Kurcie trafiła się jedna taka perełka, było jasne, że ciekawej muzyki na tych wszystkich taśmach i kasetach, których po muzyku Nirvany zostało naprawdę sporo, musi być znacznie więcej. Nie zostawiał co do tego wątpliwości reżyser "Montage Of Heck" Brett Morgen, który już wiosną zapowiadał, że lada moment mamy spodziewać się towarzyszącej filmowi płyty. – To nie będzie album Nirvany, lecz materiał, dzięki któremu poczujemy się, jakbyśmy siedzieli z Kurtem w jego pokoju w jakiś ciepły dzień w Olimpii – zapowiadał filmowiec.
Brzmiało to zarazem zachęcająco i groźnie. Zachęcająco, bo było jasne, że lada moment przed fanami Nirvany otworzy się skarbiec archiwalnych, bardzo wczesnych nagrań Cobaina, dzięki którym otrzymają jedyną w swoim rodzaju okazję posłuchania, jak z pierwszych muzycznych prób Kurta wykluwało się brzmienie jednej z najważniejszych kapel w historii muzyki rockowej. Groźnie, bo wiadomo, jakie niebezpieczeństwo niosą zawsze tego typu wydawnictwa. Często ich wydawcy mają za nic poziom – zarówno ten techniczny, jak i artystyczny – publikowanego materiału. Opróżniając szuflady i półki po zmarłym idolu, gotowi są opchnąć jego wyznawcom dokładnie wszystko, byleby tylko wycisnąć z nich jeszcze parę dodatkowych dolarów.
"Montage Of Heck: A Home Recording" szczęśliwie unika aż takich mielizn. To prawda, ten materiał jest bardzo odległy od doskonałości. To raczej muzyka dla tych wszystkich, którzy wierzą w wyznawaną przecież także przez lidera Nirvany estetykę lo-fi i ideologię do-it-yourself. Kto jednak przymknie oko na tę mocno garażową jakość, którą reprezentują te nagrania, rzeczywiście zgodnie ze słowami Bretta Morgena znajdzie się w samym centrum muzycznego świata Kurta Cobaina. O czym przekonuje już choćby otwierający cały zestaw "The Yodel Song". Z jednej strony oparty na charakterystycznym dla Nirvany brudnym gitarowym brzmieniu, z drugiej na świetnej, piosenkowej melodii. Wszystko to rozbija jednak przewrotny, ironiczny wokal Kurta, który zgodnie z tytułem piosenki próbuje w niej jodłować. To przecież cała Nirvana w pigułce – bardzo poważna i ironiczna zarazem. Jak te dwa z pozoru przeciwstawne żywioły spotykały się w tym wyjątkowym zespole, znakomicie obrazują wczesne wersje piosenek, których ostateczne wersje znamy z płyt grupy, zarówno tych stanowiących główny trzon dyskografii, jak i rozmaitych składanek. Pojawiają się tu nieco koślawe, bardzo niedopracowane, szkicowe, grane na jakichś zdezelowanych albo przypominających brzmieniem zabawki gitarach "Been A Son", "Something In The Way", "Sappy", "Frances Farmer Will Have Her Revenge On Seattle" czy "Clean Up Before She Comes". Kto wie jednak czy większego wrażenia nie robią muzyczne wprawki, które są dość odległe od tego, co zespół Kurta grał na co dzień. Na przykład "The Happy Guitar", w którym słychać, że Cobain nieźle czuł klimat muzyki sprzed epoki rock’n’rolla. Albo melancholijny, ładny instrumentalny motyw, któremu nadał bardzo znaczący tytuł "Letters To Frances".
W każdej z tych odsłon imponuje przede wszystkim jedno – niezwykłe wyczucie melodii, jakie wyróżniało Cobaina. Nieważne jak źle są zagrane i jak źle brzmią te numery. Nieomal zawsze tkwi w nich zarodek kolejnego hitu Nirvany. Czasem jest to kapitalny refren. Czasem tylko zaskakująca, zdradzająca ogromną kompozytorską wyobraźnię Kurta zmiana gitarowych akordów w przejściu. Właśnie dla takich przebłysków jego talentu warto zapoznać się bliżej z tym materiałem. Nawet jeśli to przede wszystkim wydawnictwo archiwalne, który w pełni zaspokoi oczekiwania tylko najbardziej zagorzałych fanów zespołu. (6,5/10)
Robert Sankowski, Dziennikarz muzyczny
https://muzyka.onet.pl/recenzje/kurt-cobain-montage-of-heck-the-home-rec...