Niewątpliwie jednym z najważniejszych i najbardziej wyczekiwanych wydarzeń związanych z małym ekranem w 2020 roku była premiera IV sezonu serialu „The crown”. Niestety, entuzjazmu tego nie można porównać z sytuacją sprzed roku, gdy po wielkim sukcesie pierwszych dwóch sezonów apetyt na trzecią odsłonę był ogromny. Czy został zaspokojony? Nieszczególnie, o czym świadczyć może sam fakt, iż producenci już zmniejszyli liczbę planowanych sezonów do pięciu.
Pierwszym elementem, który zaowocował niechęcią do dalszej części serialu nawet najzagorzalszych fanów brytyjskiej monarchii (w tym i moją) była zmiana obsady, a przede wszystkim najbardziej pierwszoplanowej roli Elżbiety II. Claire Foy, odtwórczyni tej zaszczytnej roli w pierwszych dwóch sezonach zastąpiona została – co zrozumiałe – aktorką starszą, nagrodzoną w 2018 roku Oscarem Olivią Colman. O ile Foy przyzwyczaiła nas do wiarygodnego, zdystansowanego portretu monarchini, mimo szczerych chęci, nie można powiedzieć tego samego o Colman. Trudno jest zrozumieć wybór twórców serialu, przemilczeć rażący brak podobieństwa między aktorką a królową i zupełnie inny, pozbawiony tak charakterystycznej dla Elżbiety II skromności i zachowawczości sposób bycia. Kontrast ten pozostaje rażący szczególnie na tle innych bohaterów, którzy w większości do złudzenia przypominają swoich historycznych bohaterów. Colman nie posiada nawet soczewek, które upodobniłyby ją do monarchini przynajmniej w tym aspekcie – Elżbieta II, podobnie jak większość Royalsów ma oczy niebieskie, natomiast Colman – brązowe. Szczegół ten raczej nie wymagałby od produkcji wielkiego zachodu (zwłaszcza, iż „The Crown” pozostaje jednym z najdroższych seriali Netflixa), a na pewno poprawiłby wiarygodność serialu – Elżbieta II znana jest ze swojego milczenia, zatem wiele scen skupia się na uchwytywaniu spojrzeń Colman – spojrzeń tak dalekich prawdziwej twarzy monarchini.
Nie zamierzam twierdzić, iż Olivia Colman jest aktorką nieutalentowaną – przeciwnie, za błąd ten odpowiedzialni są twórcy serialu, a oszczędna w gestach powierzchowność Elżbiety II stanowi zawsze wielkie wyzwanie dla aktorek (choć wspomniana już Foy czy Helen Mirren w filmie „Królowa” wyzwaniu temu sprostały).
Brak entuzjastycznego odbioru III sezonu „The Crown” to oczywiście nie tylko „zasługa” niefortunnego obsadzenia głównej roli. Sam tytuł, wskazujący bezpośrednio koronę brytyjską informuje, iż jest to serial poświęcony monarchii. Nie można przedstawić jej funkcjonowania i przemian społecznych w oderwaniu od świata poza murami pałacu, jednak mnogość wątków i wydarzeń w pewnym sensie przerosła twórców. Coraz rzadziej na ekranie pojawiają się osoby, których historię chcemy oglądać – królowa Elżbieta czy księżniczka Małgorzata (w tej roli jak zawsze fenomenalna Helena Bonham-Carter), a ich miejsce zajmują politycy i inne osoby publiczne, w tym nawet astronauci. Czy twórcy „The Crown” przygotowując sezon IV wyciągnęli wnioski z rażącego spadku zainteresowania serialem?
Poniekąd tak, choć ponowna popularność produkcji nie jest w pełni wymierna – w najnowszym sezonie pojawiła się oczekiwana postać księżnej Diany, która to – niczym pierwowzór – ponownie przyciągnęła przed ekrany setki tysięcy odbiorców. Osobiście obwiałam się wprowadzenia tego wątku, ponieważ w dotychczasowej filmografii poświęconej Dianie dominował wyidealizowany obraz księżnej, w domyśle obwiniający zarówno księcia Karola, jak i w ogóle całą rodzinę królewską za rozpad małżeństwa (i co absurdalne, nawet śmierć). Twórcy „The Crown” zrealizowali ten wątek w sposób bardzo rzetelny, inny niż niestety wciąż wielu entuzjastów monarchii postrzega małżeństwo Diany i Karola. Serial ukazuje nieszczęście nie tylko księżnej, ale także Karola, impas w jakim znalazła się rodzina królewska w obliczu sytuacji, w której ukochana następcy tronu ma już męża. Pozostaje mieć nadzieję, że tak jasno wyłożony konflikt przysporzy entuzjastów księżnej Camilli i uciszy tych, którzy obwiniają ją za całe nieszczęście, jakie spotkało Dianę.
Sezon IV przyniósł także parę innych, „nowych” postaci, wśród których na szczególną uwagę zasługuje Gillian Anderson w roli Margaret Thatcher. W popkulturze utrwalił się nieco ugładzony portret „żelaznej damy”, jaki wykreowała w filmie o tym samym tytule Meryl Streep. Ci, którzy pamiętają Thatcher u szczytu władzy, zachwycają się jednak kreacją Anderson. Wiedza o nieszczególnie ciepłych relacjach pomiędzy Elżbietą II a Margaret Thatcher jest dość powszechna, jednak – jak to często bywa w przypadku zmarłych – sama postać Thatcher owiana jest szacunkiem i podziwem, a mało kto pamięta dziś o tym, jak irytującą i małostkową osobą potrafiła być „żelazna dama” oraz jak wielu miała przeciwników.
Kolejny sezon „The Crown” zachwyca tym, czym zachwycał już od pierwszego odcinka. Dbałością o szczegóły, przepychem i wiarygodnością scenografii, muzyką i dopracowaniem każdej, nawet bardzo epizodycznej roli (szkoda, że to dopracowanie nie przełożyło się także na rolę główną…). Niezmiennie sądzę, iż tworzenie materiału o osobach, które wciąż żyją, jest materią niezwykle delikatną, a każdy znaczący błąd historyczny mógłby wywołać skandal.
Niech dobrą prognozą na sezon V pozostanie fakt, iż w roli królowej zobaczymy Imeldę Staunton (co zabawne, znaną choćby ze znienawidzonej roli profesor Umbridge w „Harrym Potterze”), która jest aktorką równie cenioną, a przy okazji – ma niebieskie oczy…