The Fantasy Saga: Mroczne Bagna to I tom kilkuczęściowej serii fantastycznej. Autorka, Marianna Ruks, określa swoją książkę jako "illusion fantasy", czyli opowieść z pogranicza jawy i snu. Książka pokazuje potęgę ludzkiej wyobraźni - wyobraźnia jest pięknym darem, lecz należy się z nim obchodzić ostrożnie, bo może być także niebezpiecznym narzędziem w ręku człowieka. Ta opowieść to oniryczna podróż do świata, który nie istnieje...
Saga, główna bohaterka powieści, trafia pewnego dnia do miejsca, którego nie ma na żadnej mapie. Otrzymuje do wykonania bardzo ważne zadanie. Jednak zanim wyruszy na niebezpieczną wyprawę, będzie musiała się wiele nauczyć, żeby przetrwać. Zło bowiem podąża za nią krok w krok i zrobi wszystko, by stanąć z nią twarzą w twarz i unicestwić...
Enigmatyczna atmosfera przełamana dawką humoru, barwne dialogi, wciągająca narracja, fascynująca przygoda, wielka przyjaźń i...
Marianna Ruks
The Fantasy Saga: Mroczne Bagna
– Kim jesteś i czego ode mnie chcesz?! – mamrotała Saga przez sen, rzucając się na łóżku. Wymachiwała rękoma, jakby próbowała coś od siebie odpędzić, czoło miała zroszone potem.
– Zostaw mnie wreszcie w spokoju! Ty maro, ty zjawo! Odejdź!
Księżyc świecił mocno za oknem – właśnie zaczynała się pełnia. Oświetlał dokładnie twarz dziewczyny, toczącej prawdziwą batalię z czymś, co zakłócało jej sen. Jak zawsze zresztą podczas pełni. Jej twarz, zazwyczaj pogodną, zniekształcał teraz grymas bólu.
Księżyc przyglądał się zimno tej scenie. Był jej świadkiem każdego miesiąca. Czekał cierpliwie, aż dziewczyna wygra potyczkę z niewidzialnym wrogiem. Walka z nocnym upiorem trwała jeszcze jakiś czas, po czym na twarzy Sagi na powrót odmalował się spokój.
***
Poprzedniej nocy nie spała zbyt dobrze. Szła teraz wolno, zatopiona we własnych myślach tak głęboko, że nawet nie zauważyła, iż jest już na miejscu. Otworzyła furtkę i weszła do pięknego ogrodu, pełnego kwiatów. Zawsze gdy tu wchodziła, zachwycał ją tak, jakby widziała go po raz pierwszy, choć bywała tu wielokrotnie.
Podeszła do drzwi frontowych domu zadzwoniła. Tak jak się Saga spodziewała, drzwi otworzyła pani Róża – bardzo miła i sympatyczna staruszka, rówieśniczka babci Sagi. Pani Róża mieszkała ze swoim synem Edmundem, który był botanikiem i pracował w pobliskim Instytucie Biologii i Botaniki. Przybyli tu kilka miesięcy temu i Saga jeszcze nie zdążyła dobrze poznać pana Edmunda. Wiedziała tylko, że rozstał się z żoną i że ma syna imieniem Julian. Poza tym, rzadko go widywała.
Tymczasem ludzie opowiadali, że dziwny z niego człowiek – taki typ samotnika. Pan Edmund lubił spacerować po lesie, a jego najlepszymi towarzyszami były uważnie słuchające i pełne dobrych manier rośliny, nie zaś „gadatliwi” ludzie. Wolał powierzyć swoje troski łąkowej stokrotce. Ona przynajmniej nie czyniła mu wyrzutów – a każdą troskę czy tajemnicę przyjmowała z milczeniem i zrozumieniem.
– Dzień dobry, pani Różo! – przywitała się Saga.
– Witaj, kochanie – odpowiedziała kobieta, a jej twarz rozjaśnił uśmiech.
Bardzo lubiła panią Różę – była zawsze ciepła i serdeczna, czego nie można było powiedzieć o jej wnuku, Julianie. Saga zgadywała, że mógł mieć mniej więcej tyle lat co ona, może był trochę starszy. Widziała go zaledwie kilka razy.
Na co dzień prowadziła małą kwiaciarnię, bo kwiaty były jej życiem. Pani Róża z Julianem również hodowali kwiaty i sprzedawali je. Kiedy więc pojawili się tu, Saga zyskała poważną konkurencję, ale także i dostawcę, ponieważ starsza pani i jej wnuk hodowali różne gatunki kwiatów na dużo większą skalę niż ona.
To Saga przychodziła po towar. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby pan Edmund czy Julian pofatygowali się do niej, do kwiaciarni. A gdy się tu zjawiała, to zwykle pani Róża otwierała jej drzwi i przynosiła sadzonki albo oprowadzała po wielkim ogrodzie, którym opiekował się wnuk. Trzy czy cztery razy zdarzyło się, że drzwi otworzył pan Edmund, Julian zaś – tylko raz.
Pamiętała to doskonale. A właściwie nie było nawet czego pamiętać, bo Julian nic do niej nie powiedział poza tym, że „babcia jest w ogrodzie”, i zaproponował, że ją tam zaprowadzi.
Aby dojść od drzwi frontowych do ogrodu znajdującego się na tyłach domu, trzeba było przejść przez hol i ogromny pokój dzienny, który już prowadził wprost w objęcia natury. Saga dobrze znała drogę i chciała zapewnić, że da sobie radę, zamiast tego jednak poszła posłusznie za wysokim i tajemniczym mężczyzną. Wcale nie wydał jej się sympatyczny. Ani razu się do niej nie uśmiechnął, ale coś w jego głosie sprawiło, że serce Sagi zaczęło bić szybciej. Julian miał bardzo głęboki głos i poruszał się z wyjątkową gracją. Saga obserwowała jego ruchy. Był to zdecydowany chód, bardzo męski, lecz jednocześnie lekki i zmysłowy.
W ogrodzie Saga przywitała się z panią Różą, nie zdążywszy nawet pożegnać się z Julianem, bo zniknął w mgnieniu oka gdzieś w otchłani zieleni. Pomyślała sobie wówczas, że to dziwny człowiek.
Pani Róża opowiadała jej trochę o swoim wnuku.
– On zazwyczaj jest bardzo tajemniczy – mówiła – i nawet ja nie znam go na wylot, a czasami wydaje mi się, że wcale.
Saga dowiedziała się podczas tej rozmowy, że Julian idzie w ślady ojca i pragnie zostać botanikiem, bo kocha rośliny i najlepiej czuje się na łonie natury oraz że godzinami przesiaduje w ogrodzie, opiekując się kwiatami.
Dziś pani Róża wprowadziła Sagę do holu i przeprosiła, że tym razem nie będzie jej towarzyszyć, ponieważ akurat wychodzi. W zamian za to prosi, by dziewczyna bez skrępowania poszła do ogrodu i odnalazła Juliana. On ją obsłuży.
Dotarłszy do ogromnych, szklanych drzwi wychodzących na ogród, Saga przystanęła i wzięła głęboki wdech, po czym pchnęła prawe skrzydło i już była na zewnątrz. Serce biło jej szybko i czuła się niepewnie. Zwykle to pani Róża ją obsługiwała i to wraz z nią Saga poruszała się po okazałym ogrodzie. Teraz zaś została rzucona na pastwę Juliana. Myśl, że ten dziwny mężczyzna ma rozkopywać dla niej sadzonki dalii, po które przyszła, wcale nie wydawała jej się pociągająca.
Rozejrzała się dokoła i po chwili dostrzegła go przy krzewach róż. Choć zwrócony był w stronę domu, nie zauważył jej, nisko pochylony i bez pamięci zajęty pieleniem czy może grabieniem – z tej odległości nie widziała dobrze. Spostrzegł ją dopiero, gdy była dwa metry od niego. Klęczał, z chwastem w ręku. Na widok Sagi odrzucił motykę na bok.
Stanęła obok krzewu. Przez chwilę nic nie mówili, a Saga dokładnie przyjrzała się jego twarzy, która, oświetlona przez promienie zachodzącego słońca, prezentowała się naprawdę ładnie. Ale nawet słońce nie potrafiło rozświetlić jego ciemnych oczu.
Saga starała się odczytać z twarzy mężczyzny jakieś emocje, ale bił od niego jedynie niezwykły spokój. Julian również popatrzył jej prosto w twarz. Poczuła się skrępowana. Pierwszy raz patrzył wprost na nią. Zawsze kiedy tu była, widziała go z oddali. Pracował przy kwiatach i nie zwracał na nią większej uwagi. Całą jego uwagę pochłaniały kwiaty, zaś Sagę obdarzał tylko pustymi, przelotnymi spojrzeniami. Nawet wtedy, kiedy otworzył jej drzwi, odwrócił się od niej tak szybko, jakby jej widok sprawiał mu przykrość. A teraz przyglądał się jej uważnie i to spojrzenie było naprawdę przeszywające. Zupełnie jakby chciał tym wzrokiem prześwietlić jej myśli. I wciąż przed nią klęczał.
Saga pierwsza nie wytrzymała. Odwróciła wzrok, nieco zażenowana, po czym przywitała się, przerywając ciszę. Czuła, że gdyby nic nie powiedziała, staliby tak w nieskończoność, bo Julian na pewno nie odezwałby się pierwszy. Mężczyzna odniósł się z ziemi i delikatnie otrzepał spodnie, wciąż w milczeniu.
– Przyszłam po młode sadzonki dalii, te doniczkowe. Na razie wezmę jedną, chcę sprawdzić, czy się przyjmie…
– Dalie wymagają miejsca nasłonecznionego i dość przewiewnego. Gleba powinna być zasobna i nie nadmiernie wilgotna. One nie są odporne na zimno, ale mamy maj i jest ciepło, więc myślę, że można już spokojnie posadzić je w ogrodzie.
Zaledwie trzy zdania, a jej dech w piersiach zaparło, bo nigdy aż tyle do niej nie powiedział. Jednak mówiąc to, nie patrzył już na nią, tylko na swoje dalie w doniczkach, ustawione w kilku rządkach obok różanych krzewów.
Były to różne odmiany dalii – od jasnożółtych przez pomarańczowe aż do ognistoczerwonych. Sadze najbardziej podobały się dalie kaktusowate, bo charakteryzowały się pełnym kwiatostanem, o sterczących, smukłych płatkach; wyglądały trochę jak rozczapierzona kula. Z rozpędu powiedziała Julianowi o swoim skojarzeniu i od razu tego pożałowała; przecież nie chciała „obrażać” jego kwiatów.
Ale ku jej zdziwieniu Julian wcale nie odwrócił się od niej, tylko schylił się i chwycił donicę z „rozczapierzoną”, czerwonokrwistą kulą, po czym patrząc na kwiat, rzekł:
– To prawda, dalie są piękne. Te płatki wyglądają jak kolce, ale w rzeczywistości są bardzo delikatne.
Saga widziała ten zachwyt, z jakim Julian patrzył na kwiaty.
– Wszystkie kwiaty są łagodne i bezbronne – odparła.
– Nie wszystkie. Każdy kwiat ma swój własny charakter i każdy symbolizuje coś innego. Są kwiaty, które potrafią boleśnie skaleczyć tego, kto nie potrafi się z nimi obchodzić – rzekł z pasją.
Następnie podał jej donicę i zapytał, czy nie jest zbyt ciężka. Saga zaprzeczyła ruchem głowy, po czym wyznała, że ona najbardziej kocha narcyzy.
– Mają w sobie wiele uroku. Symbolizują wiosnę, nowe życie, przebudzenie, mają wdzięk i elegancję, a jednocześnie są bardzo delikatne i niewinne. – W jej oczach odbijał się zachwyt.
– A ty masz swoje ulubione kwiaty?
– Tulipany. Czerwone. – Julian spojrzał na Sagę wymownie i odwrócił wzrok. – Ich uroda jest skromna, ale idea ich istnienia wzniosła. To najszlachetniejsze z kwiatów.
Dziewczyna obserwowała, jak jego palce dotykają płatków róż i gładzą je. Jeszcze nigdy nie widziała tak zmysłowego gestu.
– A róże? Myślałam, że twoje ulubione kwiaty to róże – powiedziała. Widziała w tym ogrodzie wiele różnych gatunków kwiatów, lecz przewagę stanowiły tulipany na spółkę z różami.
– Babcia kocha róże. To miłość obustronna. One odwzajemniają tę miłość i rozkwitają w jej rękach. Róże to kwiaty piękne, lecz niebezpieczne. Skrywają w sobie dużo emocji, nie tylko tych pozytywnych…
– Nigdy nie widziałam tylu kwiatów naraz – stwierdziła Saga.
– Jest takie miejsce, gdzie rośnie ich nieskończenie więcej… – odparł Julian tajemniczo.
Saga nie bardzo wiedziała, jak rozumieć jego dziwne słowa, ale akceptowała to, że był inny niż mężczyźni, których znała. Pomimo swojej obojętności w stosunku do niej i chyba w ogóle do ludzi, Julian zafascynował ją i zaintrygował.
To były ostatnie słowa ich rozmowy, bo Julian zamilkł i powrócił do babcinych róż, zaś Saga nie wiedząc, jak podtrzymać rozmowę, podziękowała tylko za kwiaty i odeszła. Obejrzała się jeszcze na odchodne, ale Julian nie patrzył w jej stronę. Był zajęty swoimi kwiatami.
***
Szła przez ogród, rozważając sens słów mężczyzny, a z podłużnej prostokątnej donicy wystawało kilka rozczapierzonych, czerwonych główek dalii. „Kwiaty, które potrafią boleśnie kaleczyć każdego, kto nie potrafi się z nimi obchodzić”, „miejsce, w którym rośnie nieskończenie więcej kwiatów”. O co mogło mu chodzić? Czy mówił poważnie, czy tylko się z nią droczył?
Pchnęła furtkę. Myśli przelatywały jej przez głowę jak błyskawica. Nagle poczuła uderzenie i zanim zdążyła się zorientować, donica już leżała na ziemi.
– Chciałaś mnie zabić?! – dał się słyszeć pełen wyrzutu okrzyk jej najlepszej przyjaciółki, Diany.
Przyjaźniły się od dzieciństwa, a teraz Diana pracowała w kwiaciarni razem z Sagą.
– Nie, to ty chciałaś ukatrupić moje kwiaty – odparła Saga, próbując zagarnąć do donicy ziemię, która wysypała się podczas upadku. – Wpadłaś na mnie, co zresztą wcale mnie nie dziwi, skoro chodzisz jak śpiąca królewna!
– Z całym szacunkiem, ale to raczej ty nie widzisz, co się wokół ciebie dzieje. No ale tak to jest, kiedy się chodzi z nosem w kwiecie! – odcięła się Diana. – A poza tym, coś mi się zdaje, że znowu próbujesz zgłębić jakiś filozoficzny problem. Widzę to po twoim skonsternowanym spojrzeniu.
– Owszem, moja droga, masz rację. Wybacz mi ten napad w biały dzień z kwiatem w ręku, ale jestem zaintrygowana pewnym młodym mężczyzną, który podarował mi wspomniany już kwiat. – Saga uśmiechnęła się tajemniczo.
– Hola, hola! Czy jest coś, o czym nie wiem?
– Widzę, że mamy ten sam problem, Diano, bo ja też stawiam sobie to pytanie. On nosi w sobie tajemnicę. Nie mogę go rozgryźć. To, co mi powiedział… No i jeszcze te kwiaty…..
– Ale o kim mówisz, Sago?
– O Julianie.
Nastąpiła chwila milczenia, po czym Diana rzekła przyciszonym głosem:
– Wiesz, on jest jakiś dziwny. Nie ma przyjaciół, stroni od ludzi, bywa szorstki. Kiedy się tu sprowadzili, miałam dwie teorie na jego temat. Najpierw myślałam, że to morderca uciekający przed prawem, potem, że jest chory psychicznie, no wiesz, obłąkany. Ale teraz uważam go jedynie za aroganta, który zadziera nosa i nie chce mieć do czynienia ze zwykłymi śmiertelnikami. Jesteś niemożliwa. Twoje dwie pierwsze teorie, zapewniam, raczej nie mają racji bytu. A jeśli chcesz znać moje zdanie, to sądzę, że Julian jest wrażliwym, młodym mężczyzną, który chce uciec jak najdalej od bezdusznej cywilizacji, bo zwyczajnie do niej nie pasuje. Myślę, że to typ samotnika i marzyciela. Zupełnie jak ja! – Śmiech Sagi wypełnił powietrze, lecz po chwili dziewczyna spoważniała: – Ale sama widzisz, że dzisiaj taką wrażliwość, jaką obdarzony jest Julian, uważa się za chorobę psychiczną albo nazywa zarozumiałością. Rozumiem go i chciałabym mu to zrozumienie okazać. Czasami też nienawidzę tego świata...
– On ma swoje kwiaty.
– Ale potrzebuje kogoś, z kim będzie mógł te kwiaty podziwiać. Wiem, że powierzanie problemów przyrodzie ,może być bardzo kojące, bo ona przyjmuje to ze spokojem i za nic cię nie skarci. Jednak ja nie chcę czynić Julianowi wyrzutów, tylko zapewnić go o swoim zrozumieniu i pokazać, że nie jest sam na tym świecie, że są jeszcze ludzie tacy jak on, choć jest ich niewielu – mówiła szybko.
– Nie tylko Julian potrzebuje pomocy – odparła Diana z przekąsem. – Ty też jej potrzebujesz. Może nawet bardziej niż on. On przynajmniej jest realistą. Wie, że świat się nie zmieni i dlatego postanowił odciąć się od niego i szukać ukojenia wśród kwiatów. Ty natomiast wszędzie roztaczasz ten swój optymizm i nadzieję. Naprawdę wierzysz w to, że świat może stać się lepszy. Żyjesz iluzjami i oszukujesz samą siebie, ot co! Myślę, że bardziej niż Julian potrzebujesz pomocy, żeby w końcu przejrzeć na oczy.
– Mówisz o mnie, czy o sobie? – uśmiechnęła się Saga łobuzersko.
– Otóż ja bardziej podzielam pogląd Juliana. Moje wizje mnie przerażają. Ciągle prześladują mnie jakieś strachy, normalnie jestem kłębkiem nerwów – stwierdziła Diana, starając się, by zabrzmiało to poważnie, lecz kąciki jej ust drgały wesoło.
– Właśnie dlatego uważam, że z nas dwóch to ty potrzebujesz pomocy – odgryzła się Saga. –
Ale mówiąc już całkiem poważnie, czuję, że jesteśmy z Julianem pokrewnymi duszami...
– No ładne rzeczy! Czyżby ktoś tu się zabujał, hm?
Tej nocy Saga długo nie mogła usnąć. Myślała o Julianie. Zastanawiała się, co zrobić, by ją polubił. Był skryty, powściągliwy, a nawet nieco chłodny i nieufny, a do takich ludzi niełatwo trafić, zwłaszcza do ich serc.
A ona chciała zaprzyjaźnić się z nim i wspólnie dzielić dole i niedole tej ziemskiej egzystencji. Chciała nauczyć Juliana nieposkromionego śmiechu; wlać w jego zrezygnowaną duszę parę kropel optymizmu. Chciała pomóc mu uwierzyć, że słońce jest w stanie rozproszyć chmury. Gdyby dał jej szansę…
Z tymi myślami usnęła. Księżyc tymczasem wpadał przez okno, oświetlając jej twarz i kładąc się smugą na podłodze.
***
Tej nocy Saga miała znów tajemniczy sen. Nawiedzał on ją od jakiegoś czasu, powracając zawsze podczas pełni. Nie był jednym z tych najstraszniejszych koszmarów, ale był dziwny i nie dawał jej spokoju. Saga w żaden sposób nie potrafiła go zrozumieć, wytłumaczyć ukrytego znaczenia, jakie z pewnością posiadał. Wydawało jej się, że niósł jakieś przesłanie – zupełnie jakby ktoś chciał jej coś powiedzieć albo… skontaktować się z nią…?
Otaczał ją las. Olbrzymie drzewa tłoczyły się wokół niej i zamykały w swym kręgu, kiedy stała na maleńkiej polanie. Były inne niż te, które widziała już w swoim życiu. Takie... nierzeczywiste. Baśniowe. Ich zieleń migotała i pulsowała nasyceniem koloru. Dziewczyna spojrzała w dół. Trawa lśniła pod jej stopami, zupełnie jakby ktoś rozrzucił tam szmaragdy. Jednak najwięcej uwagi skupiały kwiaty, którymi usiana była polana.
Kwiaty te, tak samo jak trawa i drzewa, mieniły się kolorami – zupełnie jakby jakiś ekscentryczny esteta, dla zaspokojenia swojej potrzeby piękna, udekorował ten szmaragdowy dywan rubinami, szafirami, diamentami i ametystami. Widok zachwycił Sagę. Czuła się jak w baśniowej krainie.
Spojrzała przed siebie i zauważyła delikatne światło prześwitujące pomiędzy drzewami. Po chwili usłyszała głos. Głos, który nie był ani wysoki, ani niski, ale dźwięczny i pociągający. Do tego dość niewyraźny – jakby z oddali – dlatego Saga nie potrafiła określić, skąd dobiega. Czuła, że po prostu ją otacza. Jest wszechobecny. Że wypełnia przestrzenie między pniami drzew i odbija się od nich echem.
Z początku brzmiał głucho,, jakby ktoś nieskładnie zestawiał ze sobą przypadkowe sylaby. Po chwili jednak dziewczyna stwierdziła, że po prostu wymawia jej imię… Czyżby ją wołał? Ale czego od niej chciał?
Tutaj sen zazwyczaj się kończył, tym razem jednak stało się inaczej.
Saga stała z szeroko rozwartymi oczyma, wpatrując się w światło połyskujące między drzewami i wsłuchując się w głos wymawiający jej imię. Była zdrętwiała. Nagle światło powiększyło się i przybliżyło do niej, zaś głos stał się nieco wyraźniejszy. W końcu Saga zorientowała się, że pochodzi od światła. Tymczasem ono stawało się coraz bardziej oślepiające. Dziewczyna przymrużyła oczy. Głos brzmiał już wystarczająco wyraźnie, że była pewna, iż należy do kobiety.
Wtem oniemiała. Na tle snopu światła wyraźnie odcinała się czyjaś postać, która sunęła prosto ku niej. Wszystko to było niezwykłe, a jednocześnie tak realne, iż zdawać by się mogło, że to już nie sen, ale jawa.
Saga była zdenerwowana. Coś ściskało ją i dławiło w gardle, a serce boleśnie wyrywało się z piersi. Ze światła wyłoniła się kobieta. Kobieta w bieli. To ona wymawiała imię Sagi. Jej głos był łagodny i spokojny. Miała na sobie nieskazitelnie białą, długą i prostą suknię, sięgającą ziemi. Jej cera i długie włosy były jasne jak śnieg. Blade usta drgały lekko, układając się w słowo „Saga”.
Światło stawało się coraz ostrzejsze i coraz bardziej oślepiające, aż wreszcie zapanowało nad wszystkim, pochłaniając sobą ową kobietę i las. Rozbłysło gwałtownie, po czym nastąpiła całkowita ciemność. Sen się skończył.
***
Gdy noc odeszła w zapomnienie, a słońce nieśmiało pukało w okna domów, Saga kierowała kroki w stronę pobliskiego lasu. Szła polną drogą wśród łąk, które właśnie wydały na świat potomstwo – delikatne stokrotki oraz inne wiosenne kwiaty. Maj tego roku był ciepły, ale ranki były jeszcze rześkie, dlatego hausty porannego powietrza napawały przyjemnością.
– Zaczekaj, leśna nimfo! – usłyszała za sobą. – Dokąd tak pędzisz w ten sobotni poranek, gdy większość ludzi dopiero podnosi leniwie powieki?
Przystanęła. Tak mówił do niej tylko Maurycy. Odwróciła się i poczekała, aż do niej dołączy.
– Witaj, złotowłosy – zrewanżowała się.
Maurycy był jej szkolnym kolegą, chodzili do jednej klasy. Tak, tak, Saga, Diana i Maurycy byli nierozłączni w szkole i do dzisiaj pozostali przyjaciółmi.
On z kolei, nie będąc obdarzonym zdecydowanym charakterem, wolał towarzystwo dziewcząt, a najlepiej odnajdywał się w towarzystwie Sagi i Diany. Diana i Maurycy, tchórze z urodzenia, lubili się ze sobą sprzeczać. Saga była mediatorem w tych nieśmiałych sporach. Maurycy miał gorące serce i szczere chęci, lecz jego wrodzona nieudolność i chwiejność sprawiały, że wydawał się postacią raczej komiczną.
Był wysoki, szczupły; blondyn o niebieskich oczach i sympatycznej twarzy, na której często gościł uśmiech. Cechowała go niezwykła egzaltacja – przesadność w wyrażaniu uczuć czy popadaniu w zachwyt – zapał, a także szczycenie się zaletami swojego charakteru, których, no cóż, nie posiadał. Wzniosłe ideały średniowiecznego rycerza uginały się pod pancerzem tchórzostwa. Maurycy tak bardzo pragnął odznaczać się odwagą i męstwem, iż naprawdę wierzył, że posiada te cechy. Miał w sobie jednak pewną charyzmę duszy i serca, która kompensowała wszelkie inne braki.
Maurycy zawsze bronił Sagę przed łobuzami ze szkoły, którzy zaczepiali ją i ciągnęli za włosy. Choć głos mu się łamał, to chłopcy w końcu uciekali, bo wyrośnięta sylwetka Maurycego, a miał 1,88 cm wzrostu, górowała nad nimi. Oni, mimo iż odważniejsi, musieli spoglądać na niego, zadzierając głowy, a to wprawiało ich w niepewność. Maurycy zawsze chciał imponować Sadze i to zostało mu do dzisiaj. Krył się ze swym uczuciem i nigdy otwarcie nie przyznał się do niego, jednak ta egzaltowana troska wyrażała wszystko, czego usta nie wypowiedziały.
– Blado wyglądasz. I masz podkrążone oczy… – rzekł teraz, przyglądając jej się badawczo.
– Czy to jakaś aluzja? – uśmiechnęła się Saga gorzko. – Pytaj wprost.
– Czuję, że coś się stało – Wciąż jej się przyglądał.
– Miałam fatalną noc. Wiesz, koszmary i tak dalej – odparła pół żartem.
– Rozumiem. Kamień spadł mi z serca, że to tylko koszmary – westchnął Maurycy.
– Jak to? – Saga udała oburzenie. – Freddy Krueger ćwiartował mnie na kawałki, po czym rzucił rekinom na pożarcie, a ty mówisz, że kamień spadł ci z serca?
– No cóż, całkiem oryginalny finał. Nieczęsto zdarza się, że ktoś kończy w ten sposób. Ty mogłaś tego doświadczyć na własnej skórze i to bez uszczerbku na zdrowiu! Możesz być z siebie dumna! – Na twarzy Maurycego pojawił się szelmowski uśmiech.
– Bez uszczerbku na zdrowiu? – wykrzyknęła teatralnie. – A moje podkrążone oczy? Następnym razem powiem Freddy’emu, żeby zawitał do ciebie. Jestem pewna, że przypadniecie sobie do gustu.
– Będzie mi niezmiernie miło. Bardzo chcę go poznać.
– Na pewno będzie miał dla ciebie miłą niespodziankę.
– W takim razie biegnę sprzątać dom na jego powitanie!
– Ale on pojawia się tylko w nocy. Gdy zrobi się ciemno, przyjdę potrzymać cię za rękę. Mam nadzieję, że nie przestraszysz się tak bardzo, kiedy ja będę przy tobie.
– Ależ Sago, o czym ty mówisz? Mnie cechuje niezwykła odwaga! Gdybym żył w czasach Ludwika XIII, z pewnością byłbym muszkieterem! Być może nawet jestem wcieleniem któregoś z nich – ostatnie zdanie wypowiedział bardziej do siebie niż do niej.
– Tak, oczywiście – odparła z przekąsem. – Raczej wcieleniem Norvilla Rogersa alias Kudłatego z bajki Scooby Doo o gadającym psie..
– To moja ulubiona kreskówka z dzieciństwa! Zawsze chciałem być detektywem. Ale bardziej utożsamiam się z Fredem niż z Kudłatym. Spójrz, czy nie przypominam Freda?
– zapytał z rozbrajającą szczerością.
– Taa, bardzo. Jakby cię żywcem zdjęli z ryciny. – O mało nie parsknęła śmiechem.
– Naprawdę tak uważasz? – odparł Maurycy całkiem poważnie. – No, a z charakteru? Co powiesz? Istny Fred! – powiedział uroczyście, po czym odszedł kilka kroków, żeby zerwać z wiśniowego drzewka gałązkę z kwiatami.
– Taa, gdyby nie brać pod uwagę tego, że boisz się duchów, wampirów, wilkołaków i za nic w świecie nie wejdziesz pierwszy do ciemnego pokoju, to nawet coś w tym jest – mruknęła Saga pod nosem. – Tak samo jak Fred jesteś niezwykle pomysłowy. Czasami aż do przesady…
Maurycy już wrócił i teraz wręczył Sadze kwiat wiśni.
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Diana nazywa mnie Kudłatym… – podrapał się po głowie.
– No, ja też nie mam pojęcia dlaczego – zgodziła się Saga z poważną miną, choć w środku była rozbawiona.
– Domyślam się, że idziesz do lasu na spotkanie z Dianą, tak? Wiem, jak bardzo lubicie te wasze poranne, leśne pogaduszki – uśmiechnął się.
– Pogaduszki? To są poważne sprawy!
– Freddy.
– Na przykład.
– No dobrze, nie zatrzymuję cię już. Biegnij do Diany, bo jeszcze gotowa pomyśleć, że dach zawalił ci się na głowę – zadrwił Maurycy.
– Skąd ja to znam – rzuciła na odchodnym. – Kiedyś spóźniłam się kwadrans na spotkanie, a pewien ktoś, to znaczy ten, z którym byłam umówiona, zdążył narobić takiej paniki, że kiedy przyszłam, on z trwogą, ale też i pasją jakąś dziwną, miał już gotowy plan odbicia mnie temu szaleńcowi, który na pewno mnie porwał. Nawet zapytał mnie, gdy przyszłam, no wiesz, jak mnie uratować, i wyobraź sobie, że ja mu nawet podsuwałam ciekawe pomysły. Po jakichś pięciu minutach wreszcie zorientował się w sytuacji – zakończyła ze śmiechem.
Maurycy poczerwieniał i wzruszył tylko ramionami.
Saga poczuła się lepiej. Rozmowa z Maurycym dobrze na nią podziałała. Wspaniale, jeśli jest ktoś, kto zawsze może człowieka rozweselić, niezależnie od tego, czy robi to świadomie, czy nie, jak Maurycy.
Mogła zabrać go ze sobą, ale wolała porozmawiać z Dianą sama. Jak przyjaciółka z przyjaciółką. A miała o czym, oj miała…
***
Weszła do lasu na dobrze sobie znaną ścieżkę i natychmiast natknęła się na Dianę, która czekała na nią tuż koło wielkiego mrowiska. Przyjaciółka uważnie przyglądała się mrówkom.
– Biegają dziś jak oszalałe – stwierdziła, gdy spostrzegła Sagę. – Chodź i zobacz sama. – Saga z mieszanymi uczuciami podeszła do niej.
– Diano, jesteś moją przyjaciółką – powiedziała powoli.
– Trafne spostrzeżenie – odparła tamta rozbawiona. – Po tylu latach przyjaźni w końcu się doczekałam.
– Tylko bez żartów.
– Mhm, czyli będzie jednak poważnie…
– Mam nadzieję, że nie uciekniesz, zanim nie opowiem całej historii. Pozwalam krzyczeć, nie uciekać.
– O? Czy to będzie o duchach? Bo jeśli tak, to możesz nawet nie zaczynać…
Kilka chwil później Diana wiedziała już wszystko o dziwnym, powracającym podczas pełni śnie i o tajemniczym głosie, który nawoływał Sagę.
– Czuję, że to jest jakieś przesłanie, że ktoś czegoś ode mnie oczekuje. To, to… tego nie da się wytłumaczyć… czuję… Wiesz, to dziwne, ale mam poczucie jakiejś misji. Ktoś chce się ze mną skontaktować, rozumiesz?
– Nie bardzo.
– Ja też. Ale to nie daje mi spokoju, Diano. Ten sen pojawiał się już tyle razy, co miesiąc podczas pełni. Zazwyczaj kończył się w tym samym momencie, ale wczoraj było inaczej. Wczoraj poznałam dalszy ciąg. Ze światła wyłoniła się kobieta w bieli, tamten głos należał do niej. Ona wymawiała moje imię, wołała mnie. Nie mam zielonego pojęcia, kim jest i czego ode mnie chce. – Saga zrezygnowana zwiesiła głowę. – Myślisz, że powinnam iść do lekarza?
– Myślę, że masz rację – odparła Diana zamyślona.
– Mam iść do lekarza?
– Tak, tak… Ależ nie, nie o to mi chodziło! Masz rację, że trzeba się temu przyjrzeć. Może jakaś dusza nie może zaznać spokoju i ty masz jej w tym pomóc? – Diana przełknęła ślinę. – W takim razie beze mnie…
– Ale jak mam pomóc?
– Tego właśnie musimy… musisz się dowiedzieć.
– Dzięki za to „musisz” i „beze mnie”. Jesteś świetną przyjaciółką!
– Oj, Sago, daj spokój. Lepiej zgadnij, co mi się dzisiaj śniło?
– Freddy Krueger?
– Na szczęście nie.
Zapuszczały się coraz głębiej w las, aż w pewnym momencie Saga wzmogła czujność. Teraz skupiła się bardziej na lesie i tym, co działo się wokół. Weszły bowiem w tę dziwną sferę, w której źle się czuła – przechodziły ją ciarki i ogarniała niepewność. Zwykle wraz z Dianą wybierały inną trasę. Jakiś czas temu minęły rozwidlenie dróg i właściwą ścieżkę, którą dziś najwidoczniej przegapiły.
Znowu poczuła się dziwnie… Stanęła.
– Co jest…? – szepnęła Diana zaniepokojona.
Saga wyraźnie czuła, że to miejsce jest niezwykłe, jakby... nierzeczywiste. Gdyby miała wyrazić się bardziej wprost, powiedziałaby, że w przeszłości musiało być świadkiem jakiejś historii. Coś się tu wydarzyło, a drzewa to zapamiętały; część tamtych emocji musiała pozostać – została wchłonięta przez otoczenie.
To tak jak z domami, w których wydarzyła się jakaś tragedia lub nieszczęście. Ściany takich domów pochłaniają negatywne emocje, cierpienie i rozpacz, kumulują je i potem oddają otoczeniu. Właśnie dlatego nazywa się je nawiedzonymi. Saga była przekonana, że z tym miejscem jest podobnie.
Popatrzyła na drzewa i pomyślała, ileż rzeczy musiały widzieć, ilu sytuacji doświadczyć; jak wielu ludzi znać. Świadkowie historii, która w tym leśnym zakątku odnalazła swoje miejsce i która dzieje się nadal. I będzie toczyć się dalej, a one nadal będą w niej uczestniczyć. Co prawda, tylko biernie, ale jednak. Stoją tu tak spokojnie i zwyczajnie, lecz ile w ich postawie jest wzniosłości i majestatu.
Nagle stało się coś dziwnego. Chmury przesłoniły słońce i w jednej chwili zrobiło się ciemno, jak w pochmurny dzień. Znienacka zerwał się też silny wiatr, którego wcześniej nic nie zapowiadało.
– Popatrz na niebo! Skąd się wzięły te chmury?! Jeszcze przed chwilą ich nie było! – zawołała Diana.
– Sądzisz, że to w ogóle da się jakoś racjonalnie wytłumaczyć?! – Saga próbowała przekrzyczeć coraz ostrzejsze podmuchy. – Tu naprawdę dzieje się coś dziwnego!
– Uciekajmy stąd!
– Nie, poczekaj! Popatrz! – zawołała Saga, wskazując ręką w głąb lasu. – Tam ktoś jest!
Diana spojrzała w tamtym kierunku. Istotnie, jakieś kilkadziesiąt metrów od nich dostrzegła czyjąś sylwetkę. Postać patrzyła w ich stronę. Gdy zorientowała się, że została zauważona, natychmiast rzuciła się do ucieczki.
– Zobacz, ucieka! Biegnijmy za nim!
– Oszalałaś?! Zwijamy się! – wołała Diana.
Wtem od drzewa, pod którym stały, oderwała się spróchniała gałąź i nieomal przygniotła Sagę. Dziewczyna w ostatniej chwili uskoczyła z krzykiem. Jej przyjaciółka krzyczała jednak jeszcze głośniej:
– Ktoś cię woła! Słyszysz? Ktoś cię woła!
Poprzez świsty wiatru dało się usłyszeć jakieś głuche nawoływanie z oddali – „Sago!”.
Sadze zakręciło się w głowie. Tak, ktoś ją wołał. Myśli się kotłowały: „Sago”!
Nagle poczuła silne szarpnięcie za rękę…
***
– Uciekajmy stąd! - wrzasnęła Diana wprost do jej ucha.
Potem już żadna się nie zastanawiała, co dalej, po prostu wzięły nogi za pas, byle jak najszybciej wydostać się z tego przeklętego lasu.
Biegły co tchu, a Saga słyszała zewsząd swoje imię. Dźwięk niósł się jak echo – odbijał od drzew i wpadał do uszu, siejąc zamęt w głowie.
Minęły rozwidlenie dróg. Nawet nie zauważyły, kiedy wiatr zelżał. Gdy wybiegły na otwartą przestrzeń, po wietrze pozostało tylko blade wspominanie – jakby w ogóle go nie było. Saga potknęła się o wystający korzeń drzewa i wpadła wprost w czyjeś ramiona.
– Maurycy? Co ty tutaj robisz?
– To raczej ja powinienem zapytać was, co wy tu robicie i co się stało? Wyglądacie, jakbyście ducha zobaczyły. A co najmniej Freddy’ego.
Diana prawie rozpłakała się ze strachu, natomiast Saga była trupioblada, zaś jej usta wyglądały tak, jak gdyby ktoś zmył z nich cały kolor.
– Maurycy – wyszeptała – czy ty nic nie widziałeś?
– A cóż takiego miałbym zobaczyć?
Wciąż trzymał Sagę w ramionach i patrzył na nią ze zdziwieniem. Trzęsła się jak galareta, gapiąc się na niego przerażonymi oczami, chyba dwukrotnie większymi niż zazwyczaj.
– Wiatr, gałąź, biegające mrówki, jakiś człowiek, on uciekał... I ten głos, wołał mnie, rozumiesz?! – wyrzuciła z siebie jednym tchem, nieskładnie.
– Jaki głos? Kto cię wołał? Nie mam pojęcia, o co ci chodzi…
– On mnie wołał! Sen! Kobieta!
– Sago! – Maurycy potrząsnął nią, poważnie zmartwiony, czy nie postradała czasem rozumu. Ale w takim razie Diana też by musiała zwariować, bo nie wyglądała lepiej od Sagi. Raczej wręcz przeciwnie. – Spróbuj się uspokoić i opowiedz mi wszystko po kolei, bo naprawdę nic nie rozumiem… Diano, nie płacz. Jestem z wami. Nie musicie się już niczego bać.
Saga pierwsza oprzytomniała. Wyrwała się z objęć Maurycego i, patrząc mu w oczy, zapytała poważnie:
– Maurycy, czy to ty mnie wołałeś? Czy teraz wołałeś moje imię?
– Nie. Nie wołałem cię.
– A czy byłeś w lesie? Tam, koło starego dębu?
– Nie. Co prawda, szedłem do lasu, jak zresztą widać, ale jeszcze do niego nie dotarłem. Byłem tu, na ścieżce.
Saga obejrzała się. Droga, którą szedł Maurycy i którą ona sama przyszła na spotkanie z przyjaciółką, wiodła przez łąkę, prostopadle do lasu. Maurycy dotarł dopiero na jego skraj, więc rzeczywiście nie mógł się znaleźć na tamtej feralnej leśnej ścieżce. Człowiek, którego one widziały, biegł w przeciwnym kierunku, jeszcze głębiej w las…
– No, cóż. – Spuściła głowę, zrezygnowana. – Sama nie wiem, czego się spodziewałam…
– Dobrze, ale czy możecie mi wreszcie powiedzieć, co się stało? Naprawdę się martwię, ale każdy by się zdenerwował, widząc was w takim stanie.
– Stało się coś bardzo dziwnego – zaczęła Saga – coś, czego nie możemy zrozumieć…
– Dziwnego?
– A w jaki sposób wytłumaczysz to, że w ciepły, słoneczny i bezchmurny dzień nagle zrobiło się ciemno i zerwał się silny wiatr, który omal nas nie zabił? Naprawdę nic nie czułeś? – wykrzyknęła Diana.
Maurycy wybuchnął śmiechem, a ilekroć kierował wzrok na ich przerażone miny, zalewała go nowa fala wesołości. Saga wraz z Dianą spojrzały po sobie zdziwione, bo takiej reakcji się nie spodziewały.
– No tak, z tego, co mówicie, to rzeczywiście musiał być koszmar! Albo nie, to wręcz koniec świata! – wykrztusił wreszcie Maurycy.
Patrzyły na niego z wyrzutem.
– I co, naprawdę tylko o to chodzi? – powiedział, kiedy wreszcie się uspokoił. – Chyba trochę przesadzacie, po pierwsze, to nie był żaden wicher, tylko normalny, lekki wietrzyk, jak teraz. A po drugie, spójrczie na wasze zachmurzone niebo: kilka chmurek, które na chwilę zakryły słońce. Doprawdy, jesteście niemożliwe – uśmiechnął się rozbawiony.
– Tylko że z naszej perspektywy wyglądało to trochę inaczej. O wiele bardziej niebezpiecznie – odcięła się Diana. – Byłyśmy w lesie, koło starego dębu, gdy nagle niebo zrobiło się sine. A potem zerwał silny wiatr. Prawie nie mogłyśmy ustać na nogach, a Saga ledwo uszła z życiem przed spadającym konarem!
– Wtedy właśnie zobaczyłyśmy tamtego człowieka. Obserwował nas. Kiedy zorientował się, że go spostrzegłyśmy, uciekł. Niestety był na tyle daleko, że nie widziałyśmy jego twarzy. Ale cała postać była ciemna, odziana w czerń.
– Potem usłyszałyśmy ten głos. Wołał Sagę. Tylko że to nie było zwykłe wołanie. Ono rozlegało się ze wszystkich stron!
– Nie to jest jednak najgorsze… – powiedziała powoli Saga. – To było wołanie z mojego snu. Ono mi się śniło! Wielokrotnie, także dzisiejszej nocy. Śni mi się podczas każdej pełni księżyca!
Maurycy, który początkowo patrzył na przyjaciółki z politowaniem, teraz słuchał zaintrygowany. One tymczasem opowiedziały mu dokładnie o wszystkim, także o dziwnym, powtarzającym się śnie Sagi, a także o wrażeniu, które towarzyszyło jej, gdy wchodziła w tajemniczą sferę lasu.
– Wasza opowieść jest niewiarygodna… ale chyba macie rację. Analizując wszystko, co mi powiedziałyście, myślę, Sago, że ktoś próbuje się z tobą skontaktować, tak to przynajmniej wygląda. Nawet więcej: może masz jakąś misję do spełnienia, może ten, kto cię woła, oczekuje twojej pomocy? – zastanawiał się.
Saga poczuła ciarki na plecach. Śliski wąż niepokoju przesunął się wzdłuż jej kręgosłupa, gdy Maurycy wypowiedział ostatnie zdanie.
– Też tak pomyślałyśmy. Czyli wierzysz nam?
– Dopóki tego nie wyjaśnimy, trzeba brać pod uwagę każdą ewentualność. Wszystko jest możliwe. Może ktoś tobą manipuluje, ma wpływ na twoją podświadomość. Parapsychologia to jak na razie bardzo tajemnicza nauka.
– Chyba raczej pseudonauka – dodała Diana. – To igranie z ogniem. Bardzo niebezpieczne. Nikt przy zdrowych zmysłach czymś takim się nie zajmuje. Chyba tylko jakiś opętany…
– Czy podejrzewasz kogoś, kto mógłby być zdolny do czegoś takiego?
– Nie mam pojęcia, kto i dlaczego mógłby to robić. Nawet nie znam nikogo, kto interesuje się tą dziedziną – powiedziała po namyśle Saga.
– A mnie zastanawia – odezwała się Diana – w jakim celu ten ktoś to robi…
– Diana ma rację. Może z twojej perspektywy wygląda to jak wołanie o pomoc, ale musisz być ostrożna, bo to może być złudne. Może ktoś chce cię zmylić, omamić.
– No dobra, ale jak właściwie mamy rozwikłać tę zagadkę? – zastanawiała się Diana. – Może lepiej tego nie ruszać. Będzie bezpieczniej – dodała po chwili.
– To ci się chyba nie spodoba, Diano, ale czuję, że rozwiązanie zagadki leży właśnie tam. – Saga wskazała las.
– Masz rację, nie podoba mi się … Ale co zamierzasz zrobić? Chcesz tam wrócić? Chyba nie teraz?
– Pewnie, że nie teraz. Teraz jest dzień.
– Co sugerujesz? Chyba nie wrócisz tam, kiedy…
– Ależ oczywiście, Diano. Chcę tam wrócić, kiedy księżyc będzie świecił na niebie, czyli w nocy.
– Dlaczego akurat w nocy? Jeśli chcesz, możemy wrócić tam teraz. Rozejrzymy się, może znowu coś się wydarzy. Może ten człowiek jeszcze tam jest. Co my właściwie zdziałamy po ciemku?
– Co zdziałamy? Nie wiem, ale pamiętaj, że ten sen nawiedza mnie podczas każdej pełni. A skoro w lesie usłyszałyśmy głos ze snu, to uważam, że powinnyśmy wrócić tam również w nocy. Jest przecież pełnia. Nie wiem dlaczego, ale czuję, że tak trzeba…
Saga była zdeterminowana.
– Zgadzam się – poparł ją Maurycy. – Wygląda na to, że tamto miejsce jest zamieszane w całą tę historię. Musimy wrócić w nocy do lasu. To nasza ostatnia szansa, bo jutro kończy się pełnia i jeśli nie zrobimy tego dziś, będziemy musieli czekać do następnej.
Podczas gdy Diana, idąc za nimi, ciskała gromy i narzekała, że być może to ostatnia noc w jej życiu, Saga szepnęła do Maurycego:
– Dziękuję ci.
– Wiesz, że nie pozwoliłbym ci pójść tam samej, i do tego w nocy. Nie mógłbym cię zostawić z tym problemem, skoro już się o nim dowiedziałem.
– Ale ja dziękuję ci za to, że uwierzyłeś. Nie zadawałeś wielu pytań, nie mówiłeś, że jestem szalona.
Maurycy wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Przyznam, że w pierwszej chwili tak właśnie pomyślałem! – Potem odwrócił się i krzyknął: – Dalej, Diano, przestań narzekać i chodź tu do nas! Nie masz się czego bać! Maurycy będzie z wami! Obroni was i rozwikła wszystkie zagadki i tajemnice!
Diana podbiegła i gdy zrównała się z nimi, oświadczyła:
– Zwykły człowiek nic tutaj nie poradzi. Jeśli to jest coś ponadnaturalnego albo jakaś parapsychologia, to nie chcę cię martwić, ale nie jesteś w stanie rozwiązać tej zagadki. Tu jest potrzebny raczej jakiś…
Maurycy oczywiście natychmiast jej przerwał. Szli tak, przekomarzając się. Saga się zamyśliła. Tajemniczy człowiek ją zaintrygował. Kim był? Czy miał jakiś związek z tym, co jej się ostatnio przytrafiało? Dlaczego uciekał? Chociaż Saga nie widziała jego twarzy, to czuła, że nieznajomy kogoś jej przypomina. Ta sylwetka, sposób, w jaki stał. Z kimś jej się kojarzył, ale z kim? A może to było tylko wrażenie?
***
Księżyc lśnił już na niebie, a gwiazdy mrugały do Sagi przyjaźnie. „Pewnie chcą mi dodać otuchy – pomyślała. – Noc jest dzisiaj jasna. Księżyc mocno świeci. To dobrze. Będzie oświetlał nam drogę”. Otworzyła okno i wyszła na balkon. Podeszła do wiszących na balustradzie kwiatów i włożyła rękę w donicę, wyciągając z niej grudkę ziemi. Gniotła ją przez chwilę w dłoni. Następnie sięgnęła po stojącą w kącie konewkę, w której na szczęście było jeszcze trochę wody, i podlała kwiaty. Nagle przypomniała sobie o czymś. „Dalie Juliana! Zostawiłam je w ogrodzie i pewnie jeszcze tam są, o ile nie zajęła się nimi babcia. No ale teraz to już nieważne, jutro się dowiem, co się z nimi stało”. Jutro…
Jutro wydawało się dziwnie odległe. Saga postawiła konewkę z powrotem na miejsce i spojrzała przed siebie. Wyprostowała się, czując na twarzy lekki wiatr, przed sobą miała otwartą przestrzeń. W oddali widniał las. Saga kochała przestrzeń. Lubiła w tak piękne noce jak ta, gdy niebo nie przykrywało się żadną kołdrą, stać na balkonie i patrzeć w otchłań nocnego, rozgwieżdżonego nieba. Ten ogrom pociągał ją. Ciarki przebiegały po całym jej ciele, kiedy mogła poczuć się częścią przestrzeni. Podziw, jakiego w takiej chwili doznawała, był manifestem dla Stwórcy za to, że dał ludziom taki piękny świat. Dla Sagi Bóg był idealnym Kreatorem, który perfekcyjnie uformował każdy element przyrody i dopasował go do pozostałych.
– Dziękuję. – Spojrzała w niebo.
Jednak dziś jej spojrzenie uparcie biegło w kierunku lasu. Czy to dzieje się naprawdę? A może to tylko moja wyobraźnia?
Wróciła do swojego pokoju i podeszła do drzwi. Nie była pewna, czy wszyscy domownicy - czyli mama i babcia - położyli się już spać. Nasłuchiwała. Było cicho, ale na wszelki wypadek sama położyła się do łóżka i nakryła kołdrą w razie, gdyby mama czy babcia zechciały do niej zajrzeć. Postanowiła poczekać.
Nagle ocknęła się. W pierwszej chwili nie wiedziała, co się dzieje, ale gdy spostrzegła, że jest ubrana, przypomniała sobie wszystko. Wyskoczyła z łóżka przestraszona.
– No nie, musiałam zasnąć! Mam nadzieję, że nie zaspałam!
Drżącą ręką chwyciła zegarek i z ulgą stwierdziła, że spała równo czterdzieści minut. Miała jeszcze dziesięć minut do umówionego spotkania na skraju lasu.
– Już czas – powiedziała do siebie.
Otworzyła ostrożnie drzwi i stwierdziła, że w domu panuje cisza. Wyszła na korytarz. Wszędzie było ciemno, zeszła więc spokojnie po schodach, omijając skrzypiące. Przy drzwiach wejściowych odetchnęła z ulgą. Udało się. Zastanawiała się, czy Diana i Maurycy również bez problemu wymknęli się z domu. Z drżącym sercem zamykała drzwi. Nie wiedziała jeszcze, że nie wróci tu już tak szybko…
Rozejrzała się. Droga była pusta. Idąc polną dróżką, Saga próbowała dostrzec, czy Maurycy i Diana byli już na miejscu, ale nic nie widziała. Dopiero po chwili zauważyła przyjaciela kiwającego jej na powitanie. Jego przywykłe już do ciemności oczy dostrzegły ją szybciej niż ona jego. Lecz zanim do niego doszła, usłyszała za sobą wołanie:
– Sago, stój! Proszę, zaczekaj na mnie!
Odwróciła się i zobaczyła Dianę, która biegła co tchu w jej stronę. Może bała się iść sama do lasu. Właściwie Saga mogła się założyć, że tak było.
Gdy dotarły do Maurycego, ten rzekł wesoło:
– Zastanawiałem się, co jest bardziej właściwe w tej sytuacji: dobry wieczór czy dzień dobry!
Potem zaczął naigrywać się z Diany.
– Ja przyszedłem pierwszy i czekałem na was sam. Spokojniejszym od Sagi już być nie można. Tylko ty wrzeszczałaś jak opętana.
– Nie wrzeszczałam, tylko prosiłam Sagę, żeby na mnie zaczekała – odparła Diana. – Trudno było mi wymknąć się z domu. Moja mama aż pięć razy zachodziła do mojego pokoju, mimo że mówiłam, iż idę spać. Najpierw weszła z pytaniem, czy ma przynieść coś do jedzenia, potem, czy mam ochotę na coś do picia, następnie przyniosła mi mleko, choć mówiłam, że nie chcę, a na końcu przyszła zapytać, czy już śpię. Macie pojęcie? Myślałam, że zwariuję! Bałam się, że nie zdążę i że będę musiała iść sama w tych ciemnościach!
– Uspokój się i rozejrzyj dookoła. Nie ma tu żadnych duchów, wampirów ani kosmitów, więc nie ma powodu, żebyś robiła taki harmider. Bierz przykład z nas. Ja i Saga niczego się nie boimy!
– Już się rozejrzałam i rzeczywiście nikogo nie widzę. Bo jest ciemno. I właśnie dlatego nie widać tego, co się w tej ciemności kryje! A tak właściwie, skoro ty się nie boisz, to dlaczego idziesz za nami, a nie przed? Boisz się tak samo jak ja, tylko udajesz takiego chojraka.
– Idę za wami, bo skręciłem kostkę i trochę mnie boli. Gdyby nie to, szedłbym pierwszy, bo niczego się nie boję.
– Myślisz, że w to uwierzę! Boisz się i tyle! Gdybyś się nie bał, to nie stałbyś tu jak głupi, tylko już dawno poszedłbyś do lasu sprawdzić, czy nie dzieje się tam nic podejrzanego, a potem czekał na nas z wiadomościami.
Saga, która szła jako pierwsza, odwróciła się do przyjaciół tak gwałtownie, że prawie na nią wpadli.
– Wiecie, co wam powiem? Obydwoje trzęsiecie portkami ze strachu, więc przestańcie się kłócić, bo nie mogę już tego słuchać! Obydwoje jesteście tchórzami, tylko że ty, Diano, nie potrafi tego ukryć, a ty, mój drogi, się starasz, choć prawda jest taka, że boisz się tak samo jak Diana!
Maurycy umilkł, urażony. Wcale nie uważał, że jest tchórzem. Saga i Diana jeszcze będą żałować, że tak o nim pomyślały! Tymczasem niech sobie idą pierwsze. Wcale nie zasłużyły na to, aby je w tej chwili bronił i przecierał szlaki!
– Sago, ja nie wierzę, że ty się w ogóle nie boisz! – wykrzyknęła Diana.
– Oczywiście, że się boję, ale co z tego? Jeżeli teraz poddam się swoim lękom i zamknę się w skorupie, nie podejmując żadnych działań, to nigdy nie rozwiążę tej tajemnicy. I już zawsze będzie mnie ona prześladować. A poza tym, chcę stawić czoło własnemu strachowi.
– Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać…
– Rozumiem cię. Strach to paskudne uczucie. Wiem, bo sama wielokrotnie go doświadczałam. Kiedy się czegoś boisz, to twoją naturalną reakcją jest jak najszybciej od tego uciec, dlatego rzadko stawiasz temu czoła. A może po prostu zbyt wyolbrzymiamy własny strach? Czasami okazuje się, że nie taki diabeł straszny. Może i tym razem tak będzie. No i jak, zagrzałam was do walki?
– Jasne – odpowiedziała Diana, choć mało przekonująco. – A jeśli nic się nie wydarzy?
– Wydarzy się. Prędzej czy później, ale się wydarzy. Czuję to, nawet jestem o tym przekonana. To nie był zwykły sen, to nie było zwykle wołanie, a to nie jest zwykły las. A zdarzenie, którego dzisiaj byłyśmy świadkami, również nie należało do zwykłych.
– Ja myślę, że ktoś cię hipnotyzuje... że manipuluje twoim umysłem – odparł Maurycy, który nie potrafił długo się gniewać. Złość przechodziła mu szybko, jak letnia burza. – W każdym razie, ja nie pozwolę cię skrzywdzić. Niczego nie musicie się bać dziewczyny, bo jestem z wami!
W tej chwili Saga cieszyła się, że ma obok siebie tchórzliwą Dianę i błazna Maurycego. Pomimo wszystko w ich obecności czuła się trochę raźniej. Zwłaszcza teraz, gdy szli zatopioną w ciemnościach leśną drogą.
Księżyc wyjrzał zza chmur i teraz przyglądał im się z zaciekawieniem i troską, próbując oświetlać drogę. Jego promienie przeciskały się między drzewami, które kładły się cieniem na ścieżce.
– Dobrze, że chociaż księżyc świeci – powiedziała Diana.
Las wydawał się straszny i złowieszczy. Ogromne, przytłaczające drzewa i coś niewiadomego, co czaiło się w mroku. Może ktoś ich w tej chwili obserwował? Może czyjeś chciwe oczy spoglądały na nich zachłannie? Czy ktoś ukrywał się pośród drzew, pod osłoną mroku czekając na dogodny moment, kiedy strach osiągnie już punkt kulminacyjny, by wyskoczyć na nich i… nie, dość! Saga zganiła siebie za te myśli, bo wiadomo, że bujna wyobraźnia potęguje strach, a ona musi być przecież spokojna. W przeciwnym wypadku Diana i Maurycy, widząc jej lęk, na pewno uciekną.
Dlatego szła spokojnie i pewnie dopóty, dopóki nie uświadomiła sobie, że znajdują się już za rozwidleniem dróg. Wkroczyli w tę część lasu, którą Saga starała się omijać.
Mimo woli jej zmysły wytężyły się dwukrotnie. Zaczęła ostrożnie rozglądać się na boki i nasłuchiwać. Mięśnie stały się napięte, oddech przyspieszył. Saga ze zdziwieniem stwierdziła, że na razie nie odbiera żadnych bodźców, które mogłyby świadczyć o nadzwyczajności tego miejsca. Dziwne, taka sytuacja zdarzyła się po raz pierwszy. Czyżby ktoś próbował ją zmanipulować, uspokoić jej czujność? A może jest zbyt spięta, by cokolwiek wyczuć?
Tak czy inaczej, ta myśl dodała jej odwagi i Saga poczuła się pewniej, przyspieszyła więc kroku. Spojrzała na swoich towarzyszy. Oni również wydawali się spokojniejsi.
– Może włączymy latarkę?
– Nie, Diano. Nie możemy być widoczni. Latarka to ostateczność, księżyc w zupełności nam wystarczy – zaoponował Maurycy.
– Maurycy ma rację – przyznała Saga. – Jeśli ktoś czai się w oddali, lepiej, żeby nas nie widział.
– Co sugerujesz? – Diana przełknęła ślinę.
– Wszystko i nic. To musi ci wystarczyć za odpowiedź.
Gdy doszli do miejsca, w którym las przestraszył Sagę i Dianę, Saga zatrzymała się.
– Tu zostaniemy – zdecydowała. – Ukryjemy się tam, na wzniesieniu za drzewami, i będziemy czekać, bo właściwie nic innego nam nie pozostaje.
– Ja wolałbym poszukać jakichś poszlak – stwierdził Maurycy.
Diana wskazała miejsce, gdzie spadająca gałąź prawie stratowała Sagę. Maurycy zaczął grzebać w plecaku i wyciągnął ogromne szkło powiększające, co ogromnie rozbawiło Dianę.
– Po co ci to? – zapytała.
– Jako detektyw amator muszę znaleźć jakieś ślady. A na razie jedyną realną i namacalną rzeczą jest ta gałąź. – Podniósł z ziemi ogromny konar, który czyhał dziś na życie Sagi. – Jednym słowem, miałyście szczęście. Może ta gałąź była po prostu spróchniała. Trzeba się jej dokładniej przyjrzeć. – Mówiąc to, sięgnął po latarkę.
– Nie włączaj! Myślę, że dokładniej wszystko obejrzymy w świetle dnia, a nie w blasku księżyca czy latarki – zaproponowała Saga. – Jestem pewna, że w takich okolicznościach możesz pominąć wiele istotnych szczegółów.
– Ale do rana wiele istotnych szczegółów może zostać zatartych – chłopak upierał się przy swoim.
– Nie martw się, na pewno nikt nie zatrze tych śladów. Bo niby kto byłby takim szaleńcem jak my, żeby wałęsać się w nocy po lesie? – zauważyła Diana.
– Coś mi mówi, żeby na razie nie włączać latarek. Lepiej się nie ujawniać – stwierdziła Saga.
Maurycy dał się w końcu ubłagać, by zaczekać z oglądaniem materiału dowodowego, dopóki się nie rozwidni. Uparł się jednak, by zabrać gałąź ze sobą do ich kryjówki na pagórku, argumentując, że absolutnie nie może zostawić tak ważnego dowodu na pastwę losu.
– Albo lasu – rzekła Diana ponuro. – Tego okropnego lasu…
***
Minęła północ i nic się nie działo. Minęła pierwsza i nic się nie działo. Zaczynali już tracić nadzieję, że cokolwiek się wydarzy. Przysypiali ze zmęczenia. Dopiero około drugiej Saga ocknęła się.
– Diano? Czy coś się stało? Wołałaś mnie?
Wstała.
– Diano, gdzie jesteś? Nie widzę cię…
W tej chwili również Diana się ocknęła.
– Co ty robisz? Dokąd idziesz? Maurycy, obudź się!
– Już do ciebie idę, Diano!
– Sago, ja jestem tutaj!
– Co się stało? – Maurycy skoczył na równe nogi.
– Ona znowu śni ten okropny sen! Szybko, musimy ją obudzić, zanim spadnie z pagórka!
– Czy to ty mnie wołałaś, Diano? Poczekaj, zaraz do ciebie przyjdę – mówiła tymczasem Saga. – Nic nie widzę, oślepia mnie jakieś światło. Skąd ono jest? Diano, czy to ty stoisz w tym świetle?
– Maurycy, ona bredzi! Uważaj, zaraz spadnie!
Saga wpadła prosto w ramiona Maurycego, który stał tuż za nią i uratował ją od upadku ze zbocza i – tym samym – od brutalnego powrotu do świadomości.
– Czy musisz świecić mi tak po oczach? Mam oślepnąć, czy co? Zgaś tę przeklętą latarkę! – syknęła do przyjaciela, który teraz świecił jej latarką prosto w twarz.
– W porządku, Maurycy, możesz wyłączyć latarkę. Już się obudziła.
Saga wyprostowała się i spojrzała na nich niepewnie.
– Lunatykowałaś i znowu śnił ci się ten sen – rzuciła Diana, nim Saga zdążyła o cokolwiek zapytać.
– Aha. Dziękuję za wyjaśnienie – uśmiechnęła się gorzko, próbując sobie wszystko przypomnieć.
– Chodziłaś w kółko i szukałaś mnie. A ja byłam tuż obok. Mówiłaś, że cię wołam, a potem bredziłaś coś o tym świetle. No a potem, to już nie chcę myśleć, co by było, gdyby nie Maurycy, który uratował cię od upadku.
– Dzięki, Maurycy. – Saga pogładziła chłopaka po ramieniu.
– Zawsze do usług!
– Tak, znowu słyszałam wołanie – przytaknęła. – Chyba myślałam, że to byłaś ty. Wołałaś mnie, ale ja ciebie nie widziałam. No i potem oślepiło mnie światło – zakończyła, spoglądając na swych towarzyszy.
– Światło z mojej latarki – uśmiechnął się Maurycy.
– Zanim ocknęłam się z twoją latarką na nosie, oślepiło mnie inne światło.
Światło z mojego snu!
– Ale to nie ja cię wołałam. To znaczy, krzyczałam do ciebie, ale dopiero kiedy zorientowałam się, że lunatykujesz. Na początku nic nie mówiłam, bo sama spałam.
– Przecież wiem, że to nie byłaś ty. Nie musisz się tłumaczyć. W jakim kierunku szłam?
– Właściwie chodziłaś w kółko – roześmiał się Maurycy. – Ale potem zrobiło się trochę niebezpiecznie i potrzebna była moja pomoc.
– Co teraz zrobimy? – dopytywała się Diana.
– Ja proponuję, żebyśmy rozdzielili się i poszukali jakichś śladów lub czegoś podejrzanego – zaproponował Maurycy, który miał tę przewagę nad Dianą, że gdy w grę wchodziło rozwiązanie jakiejś tajemnicy czy przeżycie przygody, po prostu zapominał o strachu, który odzywał się później.
– Teraz mówisz jak prawdziwy Fred! – zawołała Saga.
– Rozdzielić się? – wykrzyknęła Diana. – Chyba nie mówisz poważnie?
– Całkiem poważnie, ty tchórzu. Najlepiej będzie, jak się rozdzielimy i rozejrzymy po okolicy. Lepsze to niż bezczynne siedzenie w jednym miejscu i czekanie na nie wiadomo co. Może przy odrobinie szczęścia wpadnie nam to w ręce.
– Albo my wpadniemy w czyjeś ręce… – zadrżała Diana.
– Myślę, że Maurycy ma rację. Lepiej się rozejrzeć. Może osoba, która mnie, hm, hipnotyzuje, ma tu swoją kryjówkę i teraz gdzieś tu jest…
– Przestań! Wcale nie chcę sobie wyobrażać, że ktoś tutaj właśnie krąży, kimkolwiek lub czymkolwiek jest: duchem, zjawą, kosmitą, wilkołakiem czy jakimś zwariowanym doktorkiem, który lubi przeprowadzać hipnotyczne eksperymenty na ludziach! A nawet jeśli czai się tu jakiś szalony konował, to chyba lepiej, żebyśmy trzymali się razem, nieprawdaż? Bo jeśli on złapie któreś z nas, to… to już na pewno nie wypuści!
***
Diana szła krokiem tak niepewnym, jakby dopiero uczyła się chodzić. Jej protesty na nic się zdały. Tak jak pozostali, miała w pojedynkę rozejrzeć się po okolicy, bo być może ktoś z nimi tutaj był i obserwował ich. Tak powiedziała Saga.
– W co ja się właściwie wpakowałam! – narzekała, trzęsąc się ze strachu. – Obłęd! Chodzę po lesie w zupełnych ciemnościach, bo nie mogę używać latarki, Saga i Maurycy są nie wiadomo gdzie, drzewa wyglądają, jakby chciały mnie pożreć żywcem, a najgorsze jest to, że być może grasuje to jakiś szaleniec, ukrywający się w ciemnościach, który w każdej chwili może rzucić się na mnie i wykorzystać do swoich eksperymentów! – wzdrygnęła się. – Może to mój ostatni spacer, ba, ostatnia noc! I pomyśleć, że mogłam teraz bezpiecznie spać w swoim łóżku! Gdybym była chociaż tak odważna jak Saga… Ale jestem tchórzem jak Maurycy, który tylko zgrywa bohatera!
Rozejrzała się ostrożnie.
– Nikogo tu nie widzę… Więc może tu wcale nikogo nie ma?
***
– Wychodźcie, wszystkie duchy, zjawy i szaleni doktorzy! Rozprawię się z wami! Macie natychmiast przestać dręczyć Sagę, słyszycie! Ja niczego się nie boję, więc wyłaźcie ze swoich kryjówek, tchórze! Wychodźcie i walczcie, jak prawdziwi mężczyźni! – wykrzykiwał swój monolog Maurycy. Chciał uchodzić za odważnego, lecz głos nieznacznie mu się łamał. Nie wiadomo jednak, co by było, gdyby rzeczywiście na jego prośbę z ukrycia wyłoniła się jakaś zjawa.
Nagle zatrzymał się.
– Ten ktoś wcale nie ma zamiaru się ujawniać. Albo w ogóle nikogo tu nie ma, albo jeśli jest, to zachowuje się bardzo cicho... i na przykład idzie teraz za mną…
Rozejrzał się dookoła, ale niewiele zobaczył; gdyby nie księżyc, nie widziałby pewnie nic.
– Coś mi mówi, że najlepiej zrobię, jeśli uskoczę w bok i będę przedzierał się pomiędzy drzewami.
Ruszył dalej, już w milczeniu, by stać się niesłyszalnym dla ewentualnego przeciwnika. Jeśli ten ktoś nie wie o jego obecności, to lepiej, żeby się nie dowiedział. A przynajmniej nie prędzej, niż Maurycy dowie się o nim. I wtedy to się stało…
***
Ktoś był pomiędzy drzewami. Niewyraźna postać znajdowała się dokładnie naprzeciw Maurycego. Chłopak natychmiast uskoczył między krzewy.
„Zaskoczę go”– postanowił. Jednak zaraz potem przyszła kolejna myśl: „A może lepiej uciec? Jeśli to jakiś szaleniec, to co będzie, gdy mnie złapie? Po wariatach wszystkiego należy się spodziewać”. Zastygł, zdezorientowany. „Nie, muszę to zrobić! Dla Sagi! Tak,
zaskoczę go!”.
Skradał się najciszej, jak potrafił i choć starał się być odważny, drżał na całym ciele.
Postać również się poruszała, była coraz bliżej chłopaka. W świetle księżyca Maurycy próbował się jej przyjrzeć, ale drzewa rosły tu bardzo gęsto, więc nie widział wyraźnie. Nie chciał też zbyt wcześnie się ujawniać. Postanowił, że poczeka, aż postać znajdzie się tuż obok jego kryjówki.
Tymczasem tajemnicza istota zbliżała się coraz szybciej. Maurycy wziął głęboki oddech, aby dodać sobie odwagi, bo serce ze strachu podskoczyło mu do gardła. „Raz się żyje” – pomyślał i wypadł zza krzewów, rzucając się na tajemniczą zjawę.
– Mam cię! – Rozniosło się po okolicy.
Diana była bliska płaczu. Najgorsze dla niej było to, że nie wiedziała, gdzie są jej przyjaciele, a mieli przecież trzymać się blisko. Chciała ich zawołać, lecz zrezygnowała. Gdyby teraz uległa panice i zaczęła krzyczeć, Maurycy nie dałby jej spokoju – śmiałby się i wypominał jej tchórzostwo przy każdej okazji. Poza tym, mógłby usłyszeć ją tamten nieznajomy, a to była ostatnia rzecz, której pragnęła.
Szła zupełnie bez celu, bo nie widziała dotąd nic podejrzanego. „To bez sensu, tu przecież nikogo nie ma” – myślała.
Ale zaraz... czy przypadkiem ktoś nie stoi naprzeciw niej na ścieżce? Coś mignęło między drzewami… Wytężyła wzrok, ale nic więcej nie zobaczyła. Kształt poruszył się w oddali i zniknął…
Czy był to ten szaleniec, który dręczył Sagę? Czyżby zauważył Dianę i schował się za drzewami? Nie, nie może aż tak fantazjować. Nie może pozwolić, by wyobraźnia płatała jej takie figle. Tam na pewno nikogo nie ma. To był omam – tylko jej się zdawało, że kogoś widzi. Jeśli człowiek bezustannie coś sobie wmawia, to w końcu jego umysł sam wytworzy sobie bodźce, wizje, szmery. A ona przecież cały czas sugerowała, że tu grasuje szaleniec…
To niedorzeczne! Zachowuje się jak mała dziewczynka, która boi się, że przyleci czarownica na miotle i zabierze ją ze sobą. Tam są tylko drzewa... i zaraz się przekona, że to one tak ją przestraszyły.
Szła powoli, starając się ostrożnie stawiać kroki, by nie robić hałasu. Nie słyszała żadnych szmerów ani szelestów, które zdradzałyby obecność kogoś poza nią.
„Ciekawe, czy Saga i Maurycy znaleźli coś podejrzanego albo… – przełknęła ślinę – kogoś…”.
Ledwie to pomyślała, zobaczyła nad sobą cień.
– Nie! – krzyknęła.
***
Z minuty na minutę Sagę ogarniała coraz większa rezygnacja i poczucie bezczynności. Każde z przyjaciół obrało inny kierunek. Ona postanowiła iść prosto, aż za pagórek. Najpierw obeszła go wzdłuż i wszerz, chyba ze trzy razy. Potem poszła dalej, schodząc z pagórka w głąb lasu. Obeszła też tę część, gdzie nieznajoma postać uciekała wczoraj przed nimi w popłochu. Nie chciała jednak zapuszczać się zbyt daleko. Poza tym, nic szczególnego nie znalazła, więc wróciła na miejsce, w którym się rozstali.
Usiadła na górce pod drzewem, bo stamtąd miała lepszy widok na okolicę. Nie traciła czujności, cały czas uważnie rozglądając się dookoła. Wokół panowała obezwładniająca cisza.
Saga instynktownie podniosła się i zeszła na dół, by stanąć dokładnie w miejscu, w którym o mało co nie została przygnieciona przez spadający konar. Spojrzała w stronę, gdzie za dnia widziała uciekającą postać. Jej wzrok był czujny, wyczekujący…
Wciąż nic się nie działo, ale Saga miała pewność, że rozwiązanie zagadki leży właśnie tutaj. Od dawna czuła, iż ta część lasu jest inna od pozostałych. Emocje, które odbierała w tym miejscu, nie ona tworzyła. One pochodziły od lasu. Saga w pewnym momencie po prostu zaczynała czuć, że wchodzi w jakiś inny wymiar. Nie było to żadne konkretne przejście – zaledwie wrażenie, ale na tyle silne, że odbierała je wszystkimi zmysłami. Dlatego rzadko tu przychodziła. Nie czuła się tu pewnie.
A teraz, odkąd tu przyszli, nie działo się w niej nic… Wszystkie doznania zwyczajnie zniknęły, jakby uleciały w przestrzeń. Teraz było to miejsce najzwyklejsze, jak każde inne. Saga nie mogła tego pojąć. Dlaczego najpierw znienacka przytrafia jej się to wszystko, a potem, gdy postanawia rozwiązać tę zagadkę, jakby na przekór nic się nie dzieje? „Jeśli nic się tej nocy nie wydarzy, pójdę do lekarza”, zdecydowała. „Jestem coraz bardziej przekonana, że to najwłaściwsze rozwiązanie. Może to ze mną jest coś nie tak, a nie z tym miejscem. A na dodatek moje urojenia udzieliły się jeszcze Dianie i Maurycemu”.
Pełna goryczy uniosła głowę, spojrzała na pagórek i… zamarła. Ktoś tam był! Stał i patrzył na nią! Nie miała wątpliwości, że ją widzi. Stała teraz pośrodku szerokiej ścieżki, więc księżyc znajdujący się akurat nad nią oświetlał jasno całą jej postać. Saga była bezbronna i pozbawiona szansy ucieczki... Więc gdyby nieznajomy miał zamiar rzucić się na nią – była łatwą ofiarą, wręcz podaną na tacy.
Zrobiło jej się zimno i poczuła ciarki przechodzące po plecach. Obcy nadal stał i patrzył. Wiedział, że i ona go dostrzegła, ale był w tej komfortowej sytuacji, że okrywał go mrok – i księżyc nie miał szans, by go zdemaskować. Dlatego Saga widziała tylko kształt, zarys sylwetki. Nie byli to ani Diana, ani Maurycy. Oni nigdy nie zrobiliby jej takiego żartu. Diana przybiegłaby co tchu, krzycząc, jak to bardzo się bała, prowadząc samotne poszukiwania, a Maurycy już z daleka chwaliłby się, jak to dzielnie starał się znaleźć jakieś poszlaki. Poza tym ani Diana, ani Maurycy nie stoją w ten sposób. Postać była zdecydowanie wyższa od Diany. Maurycy z kolei stoi wyluzowany, lekko przygarbiony, z rękoma w kieszeni. Natomiast nieznajomy był wyprostowany, a ręce trzymał opuszczone wzdłuż ciała.
Saga wiedziała, że to ten sam człowiek, który uciekał przed nimi poprzedniego dnia. Od razu poznała tę sylwetkę. Znowu uderzyło ją dziwne wrażenie, że skądś go zna, że już go gdzieś widziała... Nie mogła sobie jednak przypomnieć gdzie i kiedy. Cóż, może to tylko złudzenie? Ważniejszą rzeczą było poznanie tożsamości przybysza. Kim był i czego od niej chciał?
Nie ruszyła się z miejsca. Wiedziała, że jest w gorszej sytuacji niż on. Nawet gdyby zaczęła uciekać, od razu by ją dopadł. Stała na środku ścieżki i wpatrywała się w niego. Czekała na jego ruch. A on, mimo iż miał ku temu sposobność, wcale jej nie atakował, tylko patrzył. To nie było przyjemne… Już sama nie wiedziała, czy nie byłoby lepiej, gdyby się na nią rzucił.
Postanowiła przerwać kłopotliwe milczenie, bo nieznajomy raczej się ku temu nie kwapił . Właśnie miała zadać mu najprostsze pytanie, które brzmiało: „Kim jesteś?”, gdy zauważyła, że jego już tam nie było. Jak to? Przecież tylko na chwilę spuściła wzrok… Spojrzała raz jeszcze, może wciąż tam stał. Na próżno, na tle ciemności nie odcinała się żadna postać. Saga bez namysłu wbiegła na pagórek i rozejrzała się, lecz po tajemniczej istocie nie pozostał nawet ślad…
„Czy ja naprawdę kogoś widziałam?”, zastanawiała się. „A może to drzewa i krzewy zrobiły mi kawał? Nie... jednak nie. Jestem pewna, że kogoś widziałam”.
Zaczynała niepokoić się o Dianę i Maurycego. Długo nie wracali. Już dawno powinni tu być. Nie może pójść ich szukać, bo jeśli wrócą, to będą szukać jej, a na końcu okaże się, że wszyscy będą poszukiwać siebie nawzajem. Musi poczekać. Na pewno nic im nie jest. Może coś znaleźli? Tak, zaraz przyjdą i wszystko jej opowiedzą.
– Mam tylko nadzieję, że ten tajemniczy człowiek nie poszedł ich tropem – powiedziała z drżeniem serca. – Już lepiej, żeby wrócili z niczym, niż mieliby natknąć się na niego…
***
Diana szarpała się z całych sił, próbując obronić się przed nieznajomym, który nagle wyskoczył zza krzewów i rzucił się na nią. Jedyne, co usłyszała, to „mam cię” i „zaraz cię zdemaskuję”. Głos napastnika wydał jej się znajomy, ale ponieważ zajęta była walką o życie, nie miała czasu na zastanawianie się, do kogo mógł należeć. Dopiero gdy napastnik zaświecił jej latarką prosto w twarz, a następnie siarczyście zaklął, wiedziała już na pewno, z kim ma do czynienia. W jednej sekundzie zerwała się na równe nogi.
– Maurycy, ty ośle! Co ty wyprawiasz?! Chciałeś mnie zabić?!
Maurycy zarumienił się ze wstydu, ale postanowił nie odpuszczać, żeby ukryć swoje zmieszanie.
– To ty mi włazisz w drogę i psujesz wszystko! Kiedy już myślałem, że wreszcie złapałem tego szaleńca i jestem bliski rozwiązania zagadki, okazuje się, że to... że to... tylko ty!
– Jak mogłeś wziąć mnie za szaleńca?! Mnie!
– Przecież jest ciemno, skąd mogłem wiedzieć… A może to ty mi wyjaśnisz, dlaczego pałętasz mi się pod nogami?
– Nie, no to już jest przegięcie… Nie dość, że najpierw każesz mi chodzić po lesie w środku nocy i szukać nie wiadomo czego, potem napadasz na mnie znienacka, biorąc za jakiegoś potwora, strasząc na śmierć i szarpiąc po ziemi, to jeszcze żądasz ode mnie wyjaśnień? To chyba ja powinnam żądać wyjaśnień od ciebie, nie sądzisz? – Wyrzuciła jednym tchem, zdenerwowana.
– Już ci powiedziałem, że się pomyliłem. Przepraszam.
– I myślisz, że takie „przepraszam” wszystko załatwi? Sporo czasu minie, zanim wymażesz to ze swojego konta.
– To co, mam ci się do nóg rzucić i błagać o przebaczenie?
– Mógłbyś przynajmniej okazać trochę prawdziwej skruchy i zrozumienia i nie obwiniać mnie za swoje . O mało co mnie nie zabiłeś. Jeszcze teraz serce mi wali jak oszalałe.
– Przecież cię przeprosiłem. Skrucha jest prawdziwa.
Diana odwróciła się do niego plecami, podeszła do drzewa, skubnęła trochę kory i rozpoczęła swój monolog.
– Zupełnie nie rozumiem, jak mogłeś mnie wziąć za tamtego szaleńca! To niedorzeczne! Czy ja jestem do niego podobna? Rzuciłeś się na mnie jak dzikie zwierzę, a ja nieomal umarłam ze strachu. Czy możesz choć na chwilę wczuć się w moją sytuację? Nie masz dla mnie krzty współczucia? Bo ja dla ciebie mam. Po tym wszystkim twoja reputacja detektywa amatora nieco ucierpiała w moich oczach, dlatego jest mi ciebie żal. Zamiast najpierw upewnić się, czy nic mi się nie stało, ty czynisz mi wyrzuty, że wchodzę ci w drogę. Wiem, że wszystko to robisz dla Sagi, i dlatego wybaczę ci. Twoja troska o nią ostatecznie zmiękczyła mi serce. I moja sympatia do ciebie. Bo bardzo cię lubię, Maurycy, choć detektyw z ciebie marny. Ale nie martw się, nikomu nie powiem o tej wpadce. A teraz lepiej wracajmy do Sa... Sa… Maurycy, gdzie jesteś?
Odwróciła się, ale jego już nie było. Cały czas mówiła do siebie! Po prostu sobie poszedł, a ona nawet nie wiedziała, dokąd. Jak mógł jej zrobić coś takiego?
Tymczasem Maurycy parł przed siebie, czując się jak ostatni idiota. Diana miała rację, był osłem. Nie powinien zostawiać jej samej, ale zwyczajnie zalała go wściekłość, bo wiedział, że własnoręcznie ukręcił na siebie bicz. Teraz Diana przy każdej okazji będzie mu wypominać tę wpadkę. Po jaką zarazę zachciało mu się takiej nadgorliwości? Ale właściwie skoro Diana jest taka mądra, to niech sobie radzi teraz sama!
***
Gdy Diana zorientowała się, że Maurycy zniknął, ogarnęła ją panika. Przecież nie mógł zostawić jej tu samej! Przerażenie wzięło górę nad zdrowym rozsądkiem i Diana zaczęła biegać w kółko, wołając Maurycego, a łzy kapały jej po policzkach.
– Maurycy, przepraszam! – szlochała. – Nie zostawiaj mnie tu! Proszę, wróć!
Wiedziała, że to bez sensu, że mówi do siebie. Nie miała siły krzyczeć, tak silny wstrząsał nią szloch. Rozejrzała się, ale wokół były tylko krzaki, ogromne drzewa, które chciały zamknąć ją w swoich wielkich łapach, i ciemność, która chciała ją pochłonąć. Diana padła na kolana. Czuła, że zaraz udusi się z braku powietrza. W pewnym momencie zamilkła.
– Saga!
Ktoś wołał Sagę. I to nie była ona, więc to musiał być Maurycy. Tak, to Maurycy wołał Sagę!
A więc znalazła go! Musi gdzieś tu być.
– Głos dochodził stamtąd, więc pójdę tam i znajdę Maurycego, a potem razem wrócimy do Sagi – postanowiła.
Zrobiła kilka kroków. Wołanie się powtórzyło i Diana zawahała się.
– Nie rozumiem... Ten głos przed chwilą dochodził z zupełnie innej strony… Ale teraz? Muszę się zastanowić…
Diana była zdezorientowana. Powoli coś zaczęło do niej docierać, choć jeszcze nie chciała dopuścić tego do świadomości. Nagle znowu usłyszała nawoływanie. Było wyraźniejsze niż poprzednio.
– Saga! Saga! – Rozlegało się po lesie.
– Przecież to wcale nie głos Maurycego! – wykrzyknęła przestraszona. – To jest głos jakiejś kobiety! To jest… to jest… Nie! To niemożliwe!
Uświadomiwszy sobie w, że głos należy do tej samej osoby, którą poprzedniego dnia słyszały razem z Sagą tu, w tym samym lesie – i który był głosem ze snu Sagi – Diana zaczęła wrzeszczeć i biec jak oszalała przed siebie, a jedynym jej marzeniem w tej chwili było wydostać się jak najszybciej z tego przeklętego lasu. Jeżeli jej się to uda, jej noga już nigdy więcej tu nie postanie!
Była brudna i potargana od płaczu i szarpaniny z Maurycym. Nie wiedziała, dokąd biegnie, po prostu pędziła przed siebie z krzykiem, czując, jak gałęzie krzewów ocierają się o jej policzki.
Głos tymczasem wciąż nawoływał Sagę. Nie było wiadomo, skąd dochodził. Wydawało się, że jest wszędzie. Odbijał się od drzew jak echo, wciskał się w każdy zakamarek lasu. Dla Diany to było jak koszmar. Biegnąc, zakrywała sobie uszy, żeby go nie słyszeć.
Kiedy wbiegła na ścieżkę, w ostatniej chwili ujrzała jakąś postać i wpadła prosto na nią. Był to Maurycy, blady jak ściana. Diana szlochała spazmatycznie.
– Już dobrze, jestem przy tobie – szepnął drżąco. Przytulił ją, by uspokoiła się trochę, choć sam trząsł się na całym ciele. Jednak po chwili, mimo zdenerwowania, wstąpiła w niego nowa siła.
– Musimy czym prędzej biec do Sagi! Myślę, że dzieje się coś niedobrego! – To mówiąc, złapał Dianę za rękę i pobiegli.
***
– To wszystko moja wina! – wyrzucała sobie Saga, krążąc nerwowo po ścieżce. – Nie powinnam była ich tu przyprowadzać. To zbyt niebezpieczne, biegać w ciemnościach po lesie, w którym grasuje jakiś mężczyzna. Może i nie zrobił mi nic złego, ale nie wiem, co z Dianą i Maurycym? Co, jeśli wpadli w jego łapy? Powinnam była sama zająć się tą sprawą, a nie mieszać ich do tego. Dlaczego jeszcze ich nie ma?
Stała przy ścieżce u podnóża pagórka; w tej chwili lęk o przyjaciół zsunął wszystko inne na dalszy plan. Saga rozglądała się gorączkowo dokoła i powtarzała sobie, że jeśli ten mężczyzna nie zrobił krzywdy jej, to jej przyjaciołom na pewno też nic nie grozi. Serce tłukło jej się w piersi w oczekiwaniu, że zaraz ujrzy biegnących ku niej Dianę i Maurycego.
Wtem jej wzrok zatrzymał się na szczycie pagórka. W oddali migotało jakieś światełko. To pewnie wracają Diana i Maurycy, oświetlając sobie drogę latarką.
– Nareszcie jesteście! – wykrzyknęła w stronę błysku. – Nie macie pojęcia, jak bardzo się o was denerwowałam! Już do was idę! Też chciałam włączyć latarkę, pal licho, czy ktoś zobaczyłby, czy nie, ale położyłam ją gdzieś w trawie i teraz nie mogę jej znaleźć.
Nagle ktoś zawołał ją po imieniu. Gdy zaś wspięła się na pagórek i podniosła wzrok, zamarła. To nie było światło latarki, a głos nie należał ani do Diany, ani do Maurycego. Wszystko stało się jasne. Nie uciekała, bo wiedziała, że to jest jej przeznaczenie. I musi się wypełnić…
To był jej sen – sen, który teraz przeżywała naprawdę, na jawie. Stała i patrzyła, jak światło coraz bardziej się rozszerza. Myśli Sagi gdzieś ulatywały – a ona sama poddawała się ich wirowi, jak kłoda rzucona w nurt rzeki. Wołanie wypełniało już jej umysł. Była jak posąg z kamienia – docierały do niej tylko dwa bodźce: oślepiające światło, poza którym nie widziała już nic, i dźwięk bezustannie powtarzającego się głosu – „Sago!”.
Gdzieś z oddali dochodziły jeszcze inne krzyki, ale one były jedynie wrzaskiem, niczym konkretnym – i docierały już do niej słabo. Kiedy przed oczami Saga miała już tylko to światło, a w uszach huczało wołanie, zakręciło jej się w głowie i upadła. Ale zanim to nastąpiło, ktoś krzyknął jej coś prosto do ucha i poczuła silne szarpnięcie za ramię. Potem nastąpiła ciemność…